Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

20-21 – czyli co ostatnio przeczytałem.

Witajcie,
Czas na dwie kolejne książki, które zdarzyło mi się przeczytać na przestrzeni ostatnich tygodni.
Jednocześnie uprzedzam, że po tym wpisie najprawdopodobniej będzie miała miejsce dłuższa przerwa, podczas której nie będę publikował nic w tej kategorii. Przyczyna jest taka, że obecnie jestem w trakcie czytania pozycji jednego autora, którego mam zamiar poznać lepiej, niż tylko za pośrednictwem jednej publikacji. Kiedy już przeczytam wszystko, co z jego dorobku sobie założyłem, napiszę zbiorczą recenzję.
Tym czasem jednak przejdźmy do tych dwóch książek, z którymi dziś do Was przychodzę.
Pierwsza z nich to powieść autorstwa Doroty Tyrakowskiej Władca Lewawu.
Do zapoznania się z tą historią skłoniło mnie parę okoliczności. Po pierwsze i najważniejsze cały czas mam w pamięci inny tytuł tej autorki, a mianowicie Samotność bogów, którą lata temu czytałem jako lekturę. Pamiętam, że już wtedy lektura ta przemówiła do mnie zarówno jako sam zamysł fabularny, jak i, choć to pewnie dopiero z perspektywy, jako dzieło skłaniające do refleksji nad życiem, ale również religią oraz jej istotą.
Zachęcony takim odbiorem samotności bogów, postanowiłem po latach, że sięgnę po jakieś inne dzieło tej autorki.
Padło na władcę Lewawu. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że z tych nielicznych informacji, które posiadałem na temat tej pozycji, wyłaniał się obraz stuprocentowej powieści przygodowej mocno zakorzenionej w tradycji fantasy, chociaż z pewnością nie w takim sensie, jak choćby Tolkien.
Poza tym nie ukrywam, że kierowała mną pewna przekora. O władcy Lewawu mówiło się w kontekście tak-zwanych lektur wyklętych, a ponieważ do tego typu wyklętych rewelacji i wyklinania książek mam stosunek raczej sceptyczny, postanowiłem sprawdzić, co takiego strasznego zawiera ta książka.
No dobrze. Rozpisałem się nawet szerzej, niż zamierzałem na temat tego, co skłoniło mnie do zabrania się za tę lekturę. A co mogę powiedzieć o samej książce.
Cała Historia jest utrzymana w klimacie pod pewnymi względami bardzo przypominającym mi Opowieści z Narnii. Nastoletni chłopiec z naszego XXI-wiecznego świata odkrywa przypadkowo przejście do równoległego wymiaru, w którym rzeczywistość wygląda nieco inaczej. W przeciwieństwie do Narnii, wymiar, w jakim znalazł się główny bohater Terakowskiej nie jest aż tak radykalnie różny od naszego. Istnieje w nim miasto bardzo podobne do Krakowa, z którego przybył Bartek, centralna postać Władcy Lewawu.
Miasto to różni się jednak paroma szczegółami.
Po pierwsze wszystkie nazwy własne w tym świecie są anagramami słów używanych w naszym świecie. No cóż. Przyznam, że jak to czytałem, nie mogłem powstrzymać się od złośliwej uwagi, że może to właśnie wypowiadanie wszystkiego na wspak miało decydować o szkodliwości powieści. Oczywiście był to sarkazm, bo obiekcje w odniesieniu do dzieła były motywowane inaczej, ale wróćmy do głównego tematu.
Drugą różnicą są gabaryty mieszkańców Wokarku. Alianie, bo tak właśnie określają się owi mieszkańcy, są znacznie niżsi, niż przeciętni ludzie w naszym świecie.
No i jest trzecia, najistotniejsza z punktu widzenia fabuły różnica.
Mieszkańcy Wokarku są styranizowani przez despotycznego władcę stacjonującego na Lewawie. Okrutny tyran trzyma ich twardą ręką, karząc wszelkie przejawy niesubordynacji. Porządek zaś utrzymuje dzięki armii przerośniętych pająków, nazywanych po prostu pajęczakami.
W tle całej opowieści mamy przepowiednię, w myśl której tylko jedna osoba będzie mogła wejść na Lewaw, a pajęczaki nie będą jej atakować.
Coś Wam przypomina cały ten schemat? Styranizowana społeczność, niezdolna do poważniejszego buntu, owiany legendą tyran i wybawca przybyły z innego wymiaru, którego zapowiadały proroctwa.
Oczywiście na końcu Bartkowi udaje się przepędzić tyrana, który wcale nie okazał się tak potężny, za jakiego chciał uchodzić.
Ogólnie, gdybym miał się wypowiedzieć na temat dzieła, nie powaliło mnie, ani też nie odrzuciło. Od zwykła książka dla dzieci, bez wielkich przesłań, intryg, czy zwrotów akcji. Być może gdybym przeczytał ją jako dziesięciolatek, przemówiłaby do mnie bardziej, a może i przeraziła by mnie, choć co do tego mam mieszane uczucia. Piszę o tym przerażeniu dlatego, że według krytyków, obraz wszechwładnych pająków może przerażać dzieci. Hmm. Teraz, z perspektywy dorosłego już tego nie ocenię obiektywnie.
Z drugiej strony należy oddać Terakowskiej sprawiedliwość, że powieść mówi o podstawowych wartościach, jakkolwiek dość sztampowo i płytko. Naturalnie znajdziemy tam przyjaźń, miłość, męstwo i poświęcenie, a także kilka ciekawych motywów, które mogłyby mieć potencjał, gdyby zostały rozwinięte.
Jednym z takich motywów jest choćby zagadnienie ceny wolności obywatelskiej. Oczywiście tak górnolotnych sformułowań, jak cena wolności obywatelskiej nie znajdzie się w książce pisanej z myślą o dziesięciolatkach, ale pytanie to da się moim zdaniem wyinterpretować z treści.
Mieszkańcy Wokarku żyją w ciągłym lęku przed Nienazwanym, kolejny wątek jakże częsty w książkach fantastycznych, ale z drugiej strony nawet nie próbują z nim walczyć. Znają jasno określone zasady w miarę spokojnej koegzystencji z tyranem i wielu to wystarcza. Nienazwany, co warto zaznaczyć, odbiera swoim poddanym wszystkie emocje, które mogłyby stanowić zalążek buntu. Alianie nie potrafią zabijać, nawet w samoobronie, nie są zdolni do gniewu, może z nielicznymi wyjątkami. Oczywiście z jednej strony powoduje to, że bardzo łatwo narzucić takim ludziom swoją wolę. Z drugiej natomiast ta sama spolegliwość przyczynia się do mniejszej liczby niesnasek wśród samych tych ludzi.
Można więc zapytać, czy ludzie wolą ograniczoną wolność i mniej nieporozumień wewnątrzgrupowych, czy na odwrót.
Tu filozofia miałaby dużo do powiedzenia, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę różne koncepcje umowy społecznej, ale nie będę tu tego analizował, bo nie taki jest cel wpisu.
Podsumowując całość, Władca Lewawu to moim zdaniem dość przeciętna powieść dla młodszego czytelnika. Jeśli ktoś oczekuje nagłych zwrotów akcji, rozbudowanych rozważań egzystencjalnych, ETC, raczej się rozczaruje, choć nie można odmówić tej powieści również pewnego, ukrytego potencjału.
Przejdźmy teraz na moment do drugiej książki.
Tu nie będę się rozpisywał, bo i gatunek literacki raczej tego nie wymaga.
Pozycja, którą mam namyśli, jest skrajnie odmienna od poprzedniej. To raczej książka podróżnicza, a nawet podróżniczo-przyrodnicza. Mówię tu o publikacji zatytułowanej Przygody młodego przyrodnika Davida Attenborough.
Książka stanowi rodzaj sprawozdania z początków naukowej kariery badacza. Opisuje skrótowo splot okoliczności, które sprawiły, że przyrodnik zajął się ostatecznie tym, czym się zajął. Następnie dowiadujemy się, jak wyglądały pierwsze podróże Attenborough, kiedy jako początkujący łowca zwierząt odwiedził on Gujanę francuską, Indonezję, a na końcu Paragwaj. Niewątpliwym plusem całej publikacji są zawarte w niej opisy nie tylko samych podróży i związanych z nimi perypetii, ale także samych miejsc odwiedzanych przez Davida, ich folkloru, miejscowych zwyczajów, no i oczywiście zwierząt.
Dodatkowo cała narracja nie jest pozbawiona poczucia humoru. Myślę, że trzeba przeczytać książkę, żeby wiedzieć, o co konkretnie mi chodzi, ale tu przytoczę tylko jeden opis z pierwszej podróży, który zapadł mi w pamięć.
Dotyczył on chrystianizacji tamtejszych Indian przez chrześcijańskich misjonarzy.
Według opisu, wyglądało to mniej więcej tak.
Jakiś misjonarz nakrył jednego z Indian, że podczas postu przyrządza sobie królika. Mówi więc do niego. Nie możesz jeść królika. Na to Indianin. Ja nie jeść królika, tylko rybę.
Misjonarz. To nie ryba. To królik.
Indianin. Nie. To ryba. Kiedy wy przybyć tu, powiedzieć, że moje indiańskie imię złe i że od tej pory ja nazywać się John.
Zrobiłem więc tak samo w przypadku królika. To nie jest już królik, tylko ryba. Dlatego John jeść rybę, a nie królika.
Cóż. Przyznać trzeba, że całkiem logiczna argumentacja.
Takich historii jest w Przygodach młodego przyrodnika więcej, więc chętnych zdecydowanie zapraszam do lektury.
Generalnie ostatnio doceniam coraz bardziej książki podróżnicze, więc spodziewajcie się, że najbliższy wpis w tej kategorii będzie poświęcony właśnie im.
Tym czasem żegnam się już z Wami, bo jak zwykle się rozpisałem. Zachęcam do pozostawiania śladów swojej blogowej obecności w postaci komentarzy i do następnego wpisu.

Kategorie
Okolicznościowo

Dowidzenia, czyli pożegnanie pewnego autora

Witajcie,
W tej kategorii raczej rzadko będzie się coś pojawiało, bo choć nie ukrywam, że mam naturę dość sentymentalną, raczej też nie odczuwam potrzeby, aby komentować bieżące wydarzenia, czy tym bardziej pisać zbiorowe życzenia z okazji różnych świąt. To nie mój styl.
Dzisiaj jednak przychodzę do Was ze smutną informacją. Kilka dni temu dowiedziałem się, że zmarł Carlos Ruiz Zafón: autor znany przede wszystkim z cyklów znajdujących się na pograniczu fantastyki i powieści psychologicznej takich jak Cmentarz zapomnianych książek, czy adresowana w teorii do młodszego czytelnika trylogia mgły. Po kilku latach przegrał walkę z chorobą nowotworową. Uznałem, że napiszę tu o tym, żeby symbolicznie pożegnać tego pisarza. Wnikliwi czytelnicy tego bloga, ale też generalnie osoby, które znają trochę moje preferencje literackie, wiedzą, że bardzo ceniłem tego autora. Szkoda, że już nic nam nie napisze. Podkreślę jeszcze raz, że nie wszystkie jego książki przemówiły do mnie w jednakowym stopniu. Jedną nawet wciąż mam do nadrobienia. Nie zmienia to jednak faktu, że w mojej opinii książki Zafóna były poruszające. Jedne bardziej, inne mniej, lecz z całą pewnością nie można było odmówić Zafónowi zdolności do kreowania bohaterów niejednoznacznych, niejednokrotnie tajemniczych, czy po prostu rozdartych wewnętrznie, zagubionych w tym labiryncie wielu ścieżek, który nazywamy życiem. Właśnie ta zdolność sprawiła, iż twórczość Zafóna przemawia do mnie z taką siłą, ale myślę, że nie tylko ona. Wątkiem w mojej opinii bardzo inspirującym jest ten kładący nacisk na rolę książek w życiu człowieka, przede wszystkim młodego czytelnika, ale nie tylko. „Książki są lustrem. Widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie”,
[niewiele rzeczy ma na człowieka tak wielki wpływ jak pierwsza książka, która od razu trafia do jego serca, czytać to bardziej żyć, to żyć intensywniej.
Podobnych stwierdzeń pada na kartach powieści pisarza znacznie więcej. Nie ukrywam, że w dużym stopniu utożsamiam się z tymi stwierdzeniami. Książki zawsze były, są i będą znaczącą częścią mojego życia. Kiedyś, kiedy jeszcze byłem w podstawówce, a nawet gimnazjum, czy liceum, słowem zanim dołączyłem do CWM, świat książki był tą sferą, która rekompensowała mi dość mało urozmaicone życie towarzyskie, był tym, co pozwalało mi oderwać się od szarej codzienności i przeżywać ekscytujące przygody w świecie wyobraźni. Później, w miarę, jak poznawałem nowych ludzi, włączałem się w nowe aktywności, książki zaczęły stanowić mniejszą składową mojego osobistego świata, ale nie mniej znaczącą.
Z tego powodu bardzo utożsamiam się ze zwłaszcza niektórymi stwierdzeniami Zafóna i myślę, że są warte uwagi. W swoich historiach autor ukazywał rolę książek w życiu czytelnika, wchodzącego za pośrednictwem powieści w nowy świat, czyniąc z samego aktu czytania niemal misterium. Mówił też jednak o perspektywie pisarza, niekiedy zagubionego we własnym procesie twórczym, podsumowując istotę kreacji nowych światów przedstawionych między innymi
w takim cytacie z Gry anioła, drugiego tomu w cyklu Cmentarz zapomnianych książek.
Pisarz nigdy nie zapomni dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za powieść. Nigdy nie zapomina tego momentu, kiedy po raz pierwszy słodka trucizna próżności zaczyna krążyć mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć swój brak talentu, sen o pisarstwie zapewni mu dach nad głową, ciepłą strawę pod wieczór i ziści jego największe marzenie: ujrzy swoje nazwisko wydrukowane na nędznym skrawku papieru, który zapewne go przeżyje. Pisarz skazany jest na wieczne wspomnienie tej chwili, bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze, a za jego duszę już wyznaczono cenę.
Trzeba przyznać, że to dość pesymistyczna wizja pisarstwa i jakkolwiek zdecydowanie nie w każdym przypadku musi się sprawdzić, nie można odmówić jej swoistego realizmu, przynajmniej w odniesieniu do pewnych twórców. Nie będzie chyba zaskoczeniem, że motyw pisarza starającego się przelać na papier swoją wizję w nierzadko długim, żmudnym, a czasami napawającym zwątpieniem procesie również jest mi bliski.
Oczywiście te wszystkie rozterki i uniesienia związane z tworzeniem, a z drugiej strony odbiorem literatury pięknej, to tylko jedna z osi fabularnych obecnych najsilniej w Cmentarzu zapomnianych książek. Doceniam bardzo ten cykl, zwłaszcza jego pierwszą część: Cień wiatru, lecz muszę od razu tu napisać, że to powieści specyficzne, zwłaszcza od drugiej części. Bohaterowie tam ukazani nierzadko są doprowadzeni na granicę obłędu, w związku z czym należy przyzwyczaić się do pewnego klimatu i do tego, że czasami czytelnik nie wie, co jest rzeczywistością w ramach świata przedstawionego, a co halucynacją bohatera.
Oprócz tego jednak opisywane dzieła zawierają wiele psychologicznych wątków powiązanych z szarą codziennością przeciętnych ludzi. Nie brakuje tu również przemyśleń egzystencjalnych.
Troszkę inaczej przedstawia się trylogia mgły oraz zaklasyfikowana również do powieści dla młodzieży Marina.
Mówiąc szczerze, z pewnych względów to właśnie te powieści z dorobku Zafóna szczególnie skradły moje serce. Typowym schematem, według którego zostały napisane, jest ukazanie grupki z pozoru zwyczajnych ludzi, którzy przypadkiem zostają wplątani w jakąś mroczną historię, zwykle powiązaną ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, ale przede wszystkim z przeszłością danego miejsca, czy osoby. W przeciwieństwie do klasycznych powieści tego typu, historie Zafóna nie kończą się happyendem. Stanowią za to zawsze pretekst do rozważań nad kondycją ludzką.
Zbliżając się do końca tego wpisu, jedno mogę powiedzieć na pewno. Książki Zafóna pozostaną ze mną z pewnością przez długie lata.
Carlos Ruiz Zafón odszedł w wieku pięćdziesięciu paru lat, padając ofiarą choroby, która tak skutecznie pustoszy współczesny świat. Już sam ten fakt może być pretekstem do chwili refleksji. Dla mnie na pewno jest, tym bardziej, że choroba ta zabrała mi przedwcześnie mojego dziadka, osobę dla mnie niezwykle ważną, ale wiecie, wydaje mi się, że właśnie takie momenty, gdy doświadczamy kruchości naszej egzystencji są głównym powodem, dla którego musimy umieć korzystać z tego, co przynosi chwila.
Jak pisał Zafón, Czas, im bardziej jest pusty, tym szybciej płynie. Życie pozbawione znaczenia przemyka obok, jak pociąg nie zatrzymujący się na stacji.
Żegnaj Carlosie. Na pewno zostaniesz na zawsze ze swoimi fanami, bo jak napisałeś, istniejemy, póki ktoś o nas pamięta.

Kategorie
Przeróbki audio

Kadra Hogwartu też martwi się o demokrację

EltenLink