Kategorie
Nominacje

Preferencje filmowe – nominacja od Mimi

Kategorie
Nominacje

Preferencje filmowe – zapowiedź nominacji od Mimi

Witajcie,
Za chwilę, zgodnie z tytułem, pojawi się tu nominacja od Mimi, która poprosiła mnie, abym powiedział coś o swoich filmowych gustach. Ponieważ lubię gadać, a ostatnio jeszcze bardziej, ponieważ ćwiczę się w nie mówieniu eee, nominację zrealizowałem głosowo. Wrzucę ją tu w kilku częściach, bo w jednym kawałku raczej nie przejdzie przez serwer. 😀 Miłego odsłuchu

Kategorie
Filozofia

Wielcy filozofowie – część trzecia – Plotyn i neoplatonizm

Kategorie
Filozofia Nominacje

Argumenty przeciwko studiowaniu filozofii – nominacja od Moni01

Witajcie,
Niniejszy wpis, jak informuje jego tytuł, jest odpowiedzią na nominację od Moni01. Postawiła ona przede mną nieco prowokacyjne zadanie, a mianowicie powiedziała, żebym, jak w tytule, wypisał argumenty przeciwko studiowaniu filozofii. Jest to ciekawe wyzwanie, w związku z czym przyjąłem tę nominację. Przyznam szczerze, że kiedy zastanawiałem się, jak skonstruować ten wpis, doszedłem do wniosku, że do sprawy można podejść co najmniej na dwa sposoby. Hm. Może to rozbieranie na czynniki pierwsze wszystkiego, co się usłyszy, należy zakwalifikować jako pierwszy argument przeciwko studiowaniu mojego kierunku? 😀
Trochę to czasami utrudnia życie i filozofom, i ich otoczeniu.
W każdym razie zacząłem pisać o dwóch możliwych podejściach do tytułowego tematu. Można otóż moim zdaniem wyliczyć argumenty przeciwko samemu studiowaniu filozofii, jako zinstytucjonalizowanemu procesowi jej nauczania, albo też skupić się na niepraktyczności samej dyscypliny. Postanowiłem przyjrzeć się pokrótce obu aspektom. Zacznijmy od studiowania jako procesu odbywającego się na uniwersytecie. Po pierwsze mam wrażenie, że są wykładowcy, nie wszyscy, ale jednak, którzy uwielbiają dygresje. Ktoś mi zaraz powie, że tacy są na wszystkich kierunkach. Zgadzam się, ale mimo wszystko sądzę, że filozofowie są na tę pokusę dygresji szczególnie wrażliwi. Częstotliwość odejść od głównego tematu na ich wykładach jest moim zdaniem większa, niż w przypadku innych dziedzin. Inna rzecz, że nie miałem przesadnie dużej ilości sposobności do takich porównań, ale te doświadczenia, które mam, nasuwają mi taki właśnie wniosek. Jaka jest tego przyczyna? Nie wiem. Być może to specyfika UG, być może moje subiektywne odczucie nie pokrywające się z rzeczywistością, a może po prostu wynika to ze specyfiki filozofii jako dyscypliny, która dotyka tylu sfer życia, że łatwo w niej popłynąć. W każdym razie możecie się domyślić, że taka dygresyjność, choć czasem interesująca, a nawet twórcza, staje się w pewnym momencie również irytująca. Człowiek przyszedł jednak na wykład, żeby się czegoś dowiedzieć, a nie po to, żeby słuchać czyichś opinii na całkowicie randomowe tematy, brać udział w konkursie narzekania na politykę, czy dość tanim coachingu.
Całkowicie odrębnym problemem jest, gdy wykładowcy popadają w dogmatyzm, uparcie obstając w dyskusji przy jednej teorii na wcale nieoczywisty temat, chodźmy przekonań religijnych. Jest to przykre o tyle, że filozof, choć też człowiek posiadający osobiste poglądy, powinien być z racji zawodu otwarty na argumenty strony przeciwnej. Powinien przynajmniej ich wysłuchać i odeprzeć własnymi argumentami, a nie mówić nie, bo nie.
Kolejną wadą studiów filozoficznych, przynajmniej w Polsce, jest fakt, że większość dyscyplin filozoficznych rozpatruje się historycznie, a nie problemowo. I tak na przykład na filozofii nauki omawiamy historię filozofii nauki. Streszczamy sobie poszczególne stanowiska, poglądy myślicieli i w sumie tyle. Indukcjonizm głosi X Y Z. Redukcjonizm głosi X Y Z. Popper był twórcą stanowiska Y, a Kuchn głosił teorię X. W tym wszystkim brakuje jednak problemowego ujęcia. Rekonstrukcji tego, jak konkretnie poszczególne stanowiska na siebie wpływały, na jakie przemiany społeczne były odpowiedziami i co same zainicjowały. Oczywiście nie wszyscy wykładowcy podchodzą do tego w ten sposób, ale zdecydowana większość. Podałem tu przykład filozofii nauki, ale jeszcze lepiej widać to na gruncie filozofii polityki, czytaj historii myśli politycznej myśliciel po myślicielu, czy historii filozofii. W przypadku tej ostatniej pojawia się pytanie, ile w niej historii, a ile filozofii, parafrazując w pewnym sensie jednego z moich wykładowców. Przyznam szczerze, że mój stosunek do takiego prowadzenia zajęć jest ambiwalentny. Z jednej strony w niektórych przypadkach specjalnie mi to nie przeszkadza, choć wiem, że mogłoby być inaczej. W innych, na przykład w filozofii polityki bardzo mnie to uwiera, może dlatego, że mój profesor od tego przedmiotu był, jaki był.
Przejdźmy teraz do drugiego wymienionego przeze mnie aspektu tej analizy, czyli niepraktyczności filozofii, jako samej dyscypliny. Tu parę uwag. Przede wszystkim można powiedzieć, że wiele działów filozofii, bo nie mówię, że cała, zajmuje się bardzo subtelnymi, drobiazgowymi, a wręcz czasami wydumanymi problemami. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę tu wybrane przykłady. Oto definicja ontologii Leibniza. Wybaczcie, jeśli gdzieś wkradnie się drobna pomyłka, ale cytuję z pamięci. Filozof powiada. Ontologia jest to nauka o czymś i o niczym, bycie oraz niebycie, rzeczach, ich modusach, substancji i przypadłościach. Ten sam filozof zadawał wielkie egzystencjalne pytanie. Dlaczego istnieje raczej coś, niż nic? Ponieważ filozofia zmienia ludzi, a ja jestem pod jej wpływem już czwarty rok, nie licząc trzech lat filozofii w liceum, pytania te nie wydają mi się tak absurdalne, ale przyznacie, że żeby się nimi zajmować, trzeba po pierwsze myśleć w specyficzny, analityczny sposób, a po drugie dążyć do wiedzy przede wszystkim dla niej samej. Nie zaś dla bezpośrednich korzyści, jakie ona przyniesie. Na marginesie uwagi o specyficznym myśleniu, można się pół żartem pół serio zastanowić, dlaczego tak wielu filozofów w historii było w gruncie rzeczy szaleńcami?
Wróćmy jednak do meritum. Czy fakt, że filozofia nie dostarcza wiedzy przydatnej w jakichś sektorach życia społecznego oznacza, że w ogóle nic nie daje? Daje, ale raczej są to profity w postaci umiejętności, zwłaszcza analitycznego myślenia, a nie wiedzy użytecznej. Oczywiście jest wiele pytań natury egzystencjalnej, czy moralnej, na które filozofia próbuje dać odpowiedź. Stąd określone jej dyscypliny są bardzo zaangażowane społecznie i potrzebne, ale my mówimy tu o tej mniej chlubnej stronie filozofii.
Uwaga numer 2. Często mówi się, że na filozofię idą ludzie poszukujący. To prawda. Prawdą jest nawet, że studia takie mogą co poniektórych rozwinąć. Nie jest jednak w moim przekonaniu prawdą, że znajdzie się tam odpowiedzi na trudne pytania. Do takich celów może służyć już prędzej religia, ale nie filozofia. Filozofia jest na to w moim przekonaniu za bogata. Może powiedzieć studentowi, jak myśleć poprawnie logicznie, jak wyciągać wnioski z przesłanek, ale na pytanie jak żyć, nie odpowie, chyba, że student, bądź studentka, znajdzie sobie wśród wielu propozycji filozoficznych taką, która go, lub ją, w pełni usatysfakcjonuje. To jednak nie musi się zdarzyć, a jeśli nawet się zdarzy, pytanie, czy dany pogląd nie został przyjęty na zasadzie dogmatu przeczącego myśleniu filozoficznemu. Można więc chyba powiedzieć na zakończenie tego wniosku, że filozofia nie daje odpowiedzi, tylko uczy zadawać pytania. Nie spodziewajmy się więc po tych studiach recept na życiowe bolączki. Kolejnym argumentem na poparcie tezy, że filozofii nie opłaca się studiować, może być ten fakt, o którym już wspomniałem, czyli że filozofia zmienia ludzi. To mogę powiedzieć z całym przekonaniem. Jeśli ktoś jest przywiązany do stabilnej w szerokim rozumieniu tego słowa wizji świata, lubi mieć pewność co do różnych rzeczy i reprezentuje typ realisty, nie powinien iść na studia filozoficzne. One zdecydowanie potrafią wytrącić z tej pewności, sprawić, że nasze postrzeganie świata nigdy już nie będzie takie, jak dawniej. Może właśnie dlatego wśród filozofów było tylu ekstremalnych ekscentryków, bo nie potrafili oni poradzić sobie z tym niepokojem egzystencjalnym, który budziła w nich filozofia. Oczywiście są w filozofii i kierunki bardzo mocno realistyczne, zakorzenione w naturalistycznej wizji świata. Są jednak i takie, które przeczą wszelkim zdroworozsądkowym intuicjom, na przykład radykalny sceptycyzm będący nurtem ciekawym intelektualnie, ale skrajnie niepraktycznym i mogącym doprowadzić do pomylenia, jeśli się go za bardzo weźmie sobie do serca.
Cóż. Zbliżam się już chyba do końca mojej listy. Zanim jednak naprawdę skończę, chciałbym poruszyć jeszcze parę kwestii związanych poniekąd z już sygnalizowanym wątkiem filozofii jako sztuki zadawania pytań bez odpowiedzi. Można się zastanowić, dlaczego tak jest i co to oznacza dla statusu filozofii pośród innych nauk. Rozstrzygnięcie przynajmniej pierwszej części tego pytania nie wydaje się strasznie skomplikowane. Filozofia, w przeciwieństwie do innych nauk, nie da nam nigdy jednoznacznych odpowiedzi przede wszystkim ze względu na specyfikę swojego przedmiotu. O ile bowiem nauki badają rzeczywistość empiryczną, że tak powiem, intersubiektywnie sprawdzalną, co jest cechą konieczną nauki, o tyle domeną filozofii pozostają abstrakcje. To może nie najszczęśliwsze wyjaśnienie, ponieważ taka matematyka też operuje na abstrakcjach, a jednak jest królową nauk i wydaje się intersubiektywna. Powstaje też pytanie, czy i filozofia nie może dorobić się intersubiektywności w swoim abstrahowaniu. Jestem nawet skłonny przyznać, że może, ale działając w pewnym określonym modelu. Cały ambaras w tym, że modeli uprawiania filozofii jest wiele, a wiele z nich odbiega od uporządkowanego wzorem nauk toku postępowania. I o ile twierdzeń matematycznych, nie mówiąc o badaniach empirycznych, da się dowieść intersubiektywnie, o tyle w filozofii nieformalnej takie dowodzenie trudno jest przeprowadzić. Jak udowodnić wyższość jednej teorii światów możliwych nad drugą, albo prymat ontologii szkotystów nad ontologią tomistów. Z powodu takich trudności filozofia nie rozwija się tak, jak nauki. W nauce jedne paradygmaty były naturalnie wypierane przez inne, kiedy przestawały spójnie wyjaśniać rzeczywistość. W filozofii taka weryfikacja jest znacznie trudniejsza, zwłaszcza w pewnych dyscyplinach. Selekcja więc nie zachodzi. Nowe teorie przybywają, a stare wcale nie muszą im ustępować, bo brakuje rozstrzygającego kryterium. Rozwój więc Może odbywać się tylko na zasadzie kumulatywnego przyrostu. Taki stan rzeczy skłania do zadania sobie pytania, czy filozofia jest nauką? A skoro może nią nie być, to czy jest sens jej studiowania, zwłaszcza jako osobnego kierunku? Czy przynajmniej dużej części filozofii nie powinno się uznać za ezoteryczną odmianę poezji i omawiać jej w najlepszym razie w ramach poszczególnych filologii?
Taki argument przeciwko studiowaniu filozofii też jestem w stanie sobie wyobrazić. No i jest jeszcze ostatni z nich. Niestety filozofia w mojej opinii, a przynajmniej wiele z jej dyscyplin, boryka się z kryzysem, w który wpędził ją rozwój nauk. Dawniej filozofia zastępowała nauki, a filozofowie byli prekursorami zarówno racjonalizmu, jak i empiryzmu tak ważnego w dzisiejszych naukach. Z chwilą rozwoju poszczególnych dyscyplin naukowych filozofia zaczęła jednak tracić swój przedmiot na rzecz tradycyjnie pojętej nauki i stanęła przed trudnym dylematem. Dać się zepchnąć ze sceny, zostać wchłoniętą przez religię, literaturę, a może stać się jedną z nauk, jeżeli jeszcze wśród nich było dla filozofii miejsce. Była jeszcze ostatnia opcja. Próbować rywalizować z nauką ściśle pojętą, tworząc konkurencyjny dla naukowego obraz świata. Niektórzy niestety poszli tą drogą, w tym Hegel będący chyba najbardziej jaskrawym przykładem, ale oczywiście nie jedynym. To nie jest tak, że nauka się nie myli i nie potrzebuje jakiegoś stymulującego bodźca. Osobiście uważam, że filozofia jest potrzebna nauce jako refleksja czysto metodologiczna. Nie powinna jednak konkurować z nauką. Tylko w dialogu z nią może się utrzymać. Konkurując z nią, przegra, bo nie ma w mojej ocenie wystarczającego autorytetu społecznego, ani argumentów mogących posłużyć jego zdobyciu. Dlatego też zabiegi w rodzaju tych Heglowskich są dla mnie bezcelowe. Myśliciel ten stworzył system, w którym świat rozwija się jako stadia w ewolucji samo-doskonalącego się absolutu. Brzmi jak dobra poezja, ale z pewnością nie coś, co mogłoby zastąpić naukę, czy choćby stanowić dla niej realną konkurencję. W połączeniu zaś ze słynnym już heglowskim twierdzeniem, że jeśli teorie nie odpowiadają faktom, to tym gorzej dla faktów, stanowi dla mnie ostateczny dowód arogancji i pomylenia tego filozofa.
Niestety takich radykałów było w historii filozofii więcej i jeśli ktoś miałby się na tym wzorować, czy traktować to poważnie, to jest to silny argument, żeby nie studiować filozofii, bo w starciu z nauką na obecnym poziomie rozwoju nie ma ona szans.
Myślę, że to tyle z mojej strony. Mógłbym się naturalnie rozpisywać jeszcze na temat tego, jak często na przestrzeni historii teorie filozoficzne były świadomie, bądź nie wykorzystywane jako narzędzia ideologii. Czasami też w celach ideologicznych powstawały, co czyni z filozofii niebezpieczną broń. Nie będę tu jednak się nad tym rozwodził, tym bardziej, że taki argument mógłby przy odpowiednim umotywowaniu być wykorzystany zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść studiowania filozofii.
Tą uwagą żegnam się z Wami, jeżeli chodzi o ten wpis. Pewnie zdajecie sobie sprawę, że ze względu na prowokacyjny charakter tej nominacji, to, co tu napisałem, jest tylko jedną stroną medalu. Niemniej jednak starałem się, by wpis nie był zbyt wydumany i ukazywał pewne problemy z możliwie bezstronnej perspektywy, z drugiej strony odbijając troszeczkę moje własne przemyślenia.
Zapraszam do komentowania i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

4 i 5. a. Gieysztor – mitologia słowian oraz I. D. Górewicz – Borek i bogowie słowian

Witajcie,
W dzisiejszym wpisie chciałbym uwzględnić aż dwie pozycje, które dołączam do przeczytanych przeze mnie książek w ramach wyzwania czytelniczego 2020.
Opisuję je razem, ponieważ łączy je zdecydowanie motyw przewodni, a też o żadnej nie zamierzam się jakoś bardzo rozpisywać.
Oba dzieła spaja, jak wynika już z tytułu, mitologia słowiańska. Tu od razu mogę uprzedzić, że najprawdopodobniej wpisów dotyczących różnych systemów wierzeń będzie więcej, ponieważ zamierzam uzupełnić braki w swojej wiedzy w tym zakresie. Na razie skupię się na najpopularniejszych mitologiach, ale nie wykluczam, że z czasem pójdę w tym dalej i sięgnę do innych źródeł omawiających nie tylko systemy dawne i nagłośnione w popkulturze, lecz również te mniej znane, zarówno historyczne, jak współczesne.
Zanim przejdę do krótkiego opisu książek, z którymi dziś do was przychodzę, napiszę jeszcze może o swoich motywacjach popychających mnie w stronę takiej literatury. Po pierwsze jest to oczywiście ciekawość. Różne systemy wierzeń są moim zdaniem interesujące pod kątem socjologicznym, tego, jak ludzie oswajali zjawiska dla siebie niezrozumiałe. Poza tym dla nikogo nie jest raczej nowiną, że po prostu lubię zarówno rzeczy dawne, jak i tematykę mityczną. Stwierdziłem również, że kiedy już usystematyzuję sobie wiedzę w zakresie różnych mitologii, ciekawsze stanie się i czytanie fantastyki, bo będę potrafił jeszcze wnikliwiej szukać w niej odwołań kulturowych, a to jak wiecie bardzo lubię robić.
Dobrze. Teraz może wreszcie coś o samych książkach. Zacznę w kolejności od dzieła Aleksandra Gieysztora zatytułowanego Mitologia słowian. Na temat tej pozycji nie będę pisał wiele, ponieważ jest to po prostu opracowanie naukowe poświęcone słowianom z okresu wczesnego średniowiecza. Konstrukcja wywodu Gieysztora nie odbiega od konstrukcji innych prac historycznych tego typu. Po uwagach wstępnych następuje omówienie panteonu słowiańskiego z uwzględnieniem bogów i pomniejszych bóstw uporządkowanych w taki właśnie sposób. Najpierw autor wprowadza nas w problematykę głównych bogów i ich zadań według słowiańskich wierzeń, by stopniowo przejść do opisu demonów niższych, a w końcu do rytuałów i obrzędów praktykowanych w związku z poszczególnymi kultami. Można tu od razu wspomnieć, że porządek wykładu Gieysztora wyznacza wprowadzony przez innego historyka podział funkcjonowania społeczeństwa na trzy zasadnicze sfery, a mianowicie duchową, militarną i gospodarczą. Stąd każde omawiane przez Gieysztora bóstwo jest rozpatrywane pod kątem swojej roli w tak zdefiniowanym systemie. Cóż mogę powiedzieć o samej książce. Na pewno jest dość obszerna i zawiera stosunkowo kompleksowe omówienia podjętych zagadnień. Jak już wspomniałem kilkakrotnie, to praca naukowa, a to oznacza, że występuje w niej dużo szczegółowych analiz. Autor na przykład szczególnie upodobał sobie rekonstrukcję obszaru działalności konkretnych bóstw poprzez analizowanie ich imion od strony etymologicznej. Jak w każdej pracy naukowej, albo w każdym razie wielu z nich, tak i tu występuje poza tym wiele cytatów z tekstów źródłowych, pisanych najczęściej po staropolsku. Jeśli więc ktoś nie przepada za takimi stricte historycznymi wywodami, zdecydowanie nie polecam tej lektury, choć pod względem merytorycznym jest ona warta uwagi, zwłaszcza, jako wprowadzenie do tematu.
Nieco inną specyfiką odznacza się druga książka, czyli opowieść Igora D. Górewicza pod tytułem Borek i bogowie słowian. Jak można się domyślić, jest to powieść adresowana przede wszystkim do dzieci młodszych. Jak poprzednia pozycja, tak i ta opisuje obrzędy, a w szczególności samych najważniejszych bogów i demony słowiańskie, czyniąc to jednakże w sfabularyzowany, dostosowany do przewidywanej grupy czytelniczej sposób. Sama fabuła jest bardzo prosta, zapewne z uwagi na głównie edukacyjny cel książki. Główny bohater, mały chłopiec Czcibor zdrobniale nazywany Borkiem, zostaje zaprowadzony przez ojca na teren zamku w Szczecinie. Z pozoru zwykła edukacyjna wycieczka zmienia się w surrealistyczną przygodę, gdy Borek dostaje od ojca starosłowiański amulet z wyobrażeniem boga Trzygłowa i przenosi się wieki wstecz do kraju słowian. Żeby wrócić do domu, musi odnaleźć złoty posążek Trzygłowa. Inaczej nie wydostanie się ze starosłowiańskiego wymiaru. W poszukiwaniu posążku, Borek podróżuje po kraju słowian, spotykając na swej drodze lokalne i mniej lokalne bóstwa, które opowiadają mu o sobie, by w końcu doprowadzić go do poszukiwanej statuetki i umożliwić mu powrót do współczesności.
Jak mogę skomentować tę opowieść?
Mimo, że adresowana do młodszych czytelników, wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Zawiera ona stosunkowo dużo skondensowanej, a zarazem przedstawionej w przystępny sposób wiedzy na temat folkloru słowiańskiego. Dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę ze słowiańskim panteonem może stanowić wartościową lekturę. Powiedziałbym tak, że książka ta pozwala na utworzenie sobie pewnej mapy myśli w związku z poruszaną problematyką. Jeśli przeczyta się ją wystarczająco uważnie, można stworzyć sobie coś w rodzaju zbioru fiszek, dających wstępny obraz najważniejszych bogów słowiańskich i ich zadań w tamtejszym panteonie. To dobra podstawa umożliwiająca wstępną orientację i dostarczająca inspiracji do dalszego poszerzania wiedzy. Właśnie przez to, że opowieść ta jest napisana pod młodszych czytelników, staje się łatwo przyswajalna. Z kolei opracowanie Gieysztora jest bardzo gęste, naukowe i wymagające dużego skupienia. Oczywiście tych dwóch pozycji nie można porównywać pod kątem merytorycznym. Realizują bowiem różne cele, ale dla mnie osobiście książka Górewicza stanowiła nienajgorsze podsumowanie najważniejszych wątków z opracowania, z którym zapoznałem się wcześniej, w każdym razie jeśli chodzi o same sylwetki bóstw. To, co mi się nie podobało w opowieści o Borku, to może pewna niespójność fabularna. Na początku powieści Borek rozstaje się z ojcem w szczecinie, a gdy nasz bohater wraca do świata XXI wieku ze swojej niezwykłej podróży, ląduje na Wolinie na festiwalu słowiańskim. Ciekawe, że ojciec Borka nie jest tym wcale zaskoczony. Jak dowiedział się, gdzie szukać syna? Ile trwało przeniesienie Borka w czasy słowian? Czy Borek na okres podróży zniknął całkiem ze współczesności, czy było to coś na zasadzie snu? Tego z całą pewnością niestety nie wiemy. Szkoda i to jedno mogę autorowi zarzucić, bo z kolei pewna infantylność języka jest podyktowana wiekiem adresatów.
Ode mnie na dzisiaj to tyle, jeżeli idzie o wyzwanie czytelnicze.
Czekam jak zawsze na Wasze komentarze i do następnego wpisu

Kategorie
Nominacje Refleksje literackie

Moja ulubiona książka – nominacja od Kat

Witajcie,
Nadszedł czas, aby wywiązać się z blogowego wyzwania, jakie postawiła przede mną Kat. Napisała mi mianowicie, żebym opisał swoją ulubioną książkę, zostawiając mi jednak swobodę w kwestii tego, jaki aspekt książki zechcę w opisie uwzględnić.
Przyznam szczerze, że choć miałem od samego początku pewne typy, nie byłem od razu przekonany na sto procent, jaką książkę chcę opisać, która jest moją ulubioną. Przeczytałem ich bardzo dużo i wiele z nich uważam za wartościowe z uwagi na pewne aspekty, podczas gdy pod innymi względami miałbym im sporo do zarzucenia. Z tej przyczyny wybór nie był prosty, bo trudno porównać książki jeden do jednego, tym bardziej, kiedy przynależą one do różnych gatunków literackich.
Zapewne wielu z was kojarzy mnie przede wszystkim z wiedźminem i Harrym Potterem. Są to książki, do których najczęściej się odwołuję w różnych dyskusjach, ale nie wybrałem żadnej z nich. Po pierwsze dlatego, że pomimo, iż bardzo cenię oba uniwersa i osnute wokół nich historie, nie jestem przekonany, czy są to moje ulubione sagi. Tym bardziej miałbym problem z powiedzeniem tego o którejś konkretnej książce w ramach tych serii.
Mój wybór padł na książkę, którą już kiedyś na tym blogu analizowałem, choć pod nieco innym kątem, czyli Pałac północy. Wybrałem ją, ponieważ była to książka, która mnie poruszyła, naprawdę poruszyła, choć jeśli idzie o konstrukcję fabularną można jej coś zarzucić.
Ponieważ we wpisie Między miłością, a szaleństwem powiedziałem już całkiem sporo na temat tej książki Carlosa Ruiza Zafóna, nie będę tu poświęcał wiele miejsca opisom fabuły i możliwym jej interpretacjom, co by się nie powtarzać. Chętnych odsyłam do rzeczonej analizy w wątku refleksje literackie. Tu przypomnę tylko krótko. Akcja koncentruje się wokół grupki wychowanków jednego z sierocińców w Kalkucie, którzy w momencie rozpoczęcia powieści osiągają wiek pozwalający im na opuszczenie przytułku. Rzecz dzieje się w Indiach lat trzydziestych XX wieku, a więc w czasach, gdy kraj ten był jeszcze kolonią angielską. Mimo niezbyt łatwej sytuacji gospodarczo-politycznej, chłopcy cieszyli się zapewne, że z tą chwilą będą mogli rozpocząć nowe życie, lecz nadejście tego nowego życia zostało opóźnione przez przeszłość jednego z młodych absolwentów sierocińca Bena. Przeszłość ta upomniała się o niego i jego siostrę pod postacią tajemniczego psychopaty, który najwyraźniej uwziął się, aby ich zamordować bez wyraźnego powodu. Tak przynajmniej się wydawało, ale historia oczywiście okazała się znacznie bardziej złożona.
Jak się dowiadujemy, u jej podstaw leżą powiązania rodzinne dwójki nastolatków, a konkretniej, prześladowcą okazuje się by ć ich ojciec, czy raczej coś, co po ich ojcu zostało. Lahaway Chandra Hatterkchee, bo tak nazywał się ojciec rodzeństwa, po bardzo ciężkim dzieciństwie, oglądaniu samospalenia matki, pobycie w domu dla obłąkanych i młodości naznaczonej wieloma niegodnymi postępkami przechodzi przemianę, gdy poznaje miłość swojego życia, matkę Bena i Sheere. Pod jej wpływem wchodzi na całkowicie nową ścieżkę, zostaje cenionym inżynierem i postanawia wykorzystać swoje zdolności do działalności dobroczynnej na rzecz indyjskich dzieci z biednych rodzin. Niestety los stawia na jego drodze ludzi, którzy podobnie jak niegdyś Lahaway, nie mają nic do stracenia i chcą wykorzystać jego talenty do ratowania swojej pozycji, przy czym ratowanie to nie ma wiele wspólnego z humanitaryzmem. Lahaway nie chce wracać na złą drogę, ale jego prześladowcy grożą, że zabiją mu żonę, czyli pozbawią go tego, co dla niego najcenniejsze. W tej sytuacji inżynier decyduje się grać na dwa fronty, aby wyprowadzić w pole szantażystów, lecz ta podwójna gra kończy się dla niego tragicznie. Lahaway, będąc uprzednio świadkiem zabójstwa swojej żony, sam ginie razem z tymi, których tak chciał uszczęśliwić. Wielka nienawiść kumulująca się w nim przez całe nieszczęśliwe życie, nie pozwala mu jednak odejść. Jego duch wraca pod postacią ognistej zjawy. Nie jest to już jednak dawny Lahaway z czasów pożycia małżeńskiego, szczodry i chcący za wszelką cenę naprawić błędy młodości. Jest to manifestacja wszystkich frustracji, jakich kiedykolwiek doznał inżynier, esencja jego szaleństwa, z którego kiedyś udało mu się wyjść.
W mściwym zapamiętaniu chce uśmiercić nawet swoje dzieci stanowiące ostatnią mocną nić łączącą go z tym, kim był niegdyś.
Cóż. Streściłem nawet więcej, niż początkowo zamierzałem, ale może przynajmniej dzięki temu będę mógł rozwinąć się bardziej w opisie moich odczuć dotyczących tej książki. Dlaczego uznałem ją za ulubioną?
Po pierwsze i najważniejsze, dlatego, że ta powieść łączy w sposób moim zdaniem dość niepowtarzalny dwie cechy, które decydują w największym stopniu o tym, że dana książka mi się podoba. Z jednej strony jest to fantastyczność (obecność wątków nadnaturalnych, które tworzą ten szczególny rodzaj atmosfery świata przedstawionego. Z drugiej natomiast ukryte w całej opowieści wątki egzystencjalne, najlepiej wynikające wprost z portretów psychologicznych poszczególnych postaci.
Drugą rzeczą, którą cenię w omawianej powieści jest już konkretny sposób ukazania określonych motywów psychologicznych i kreacji bohaterów, zwłaszcza zaś tego czarnego charakteru. Kto choć przelotnie zetknął się z fantastyką i klimatami około-fantastycznymi, ten wie, jak istotną rolę dla struktury fabularnej tego typu utworów odgrywa zdefiniowanie protagonisty i antagonisty w danym świecie przedstawionym. Być może w przypadku niektórych sag, takich, jak choćby Wiedźmin, czy Pieśń lodu i ognia kwestia tego podziału staje się bardziej skomplikowana, bo przeważają tam raczej odcienie szarości, a nie czarnobiały podział na dobro i zło, ale nawet tam istnieje przynajmniej jedna napiętnowana jednoznacznie negatywnie zła siła.
W każdym razie teraz chciałbym nawiązać właśnie do tych odcieni szarości. Jedną z rzeczy, która bardzo mnie denerwuje w powieściach fantastycznych, jest założenie, że antagonista jest zły, bo tak, po prostu dlatego, że zło jest jego cechą istotową i konstytutywną. Nie mówię, że taka kreacja czarnego charakteru przekreśla od razu w moich oczach dzieło, ale zdecydowanie wolę, kiedy czarne charaktery mają historię, z której można wyprowadzić przyczyny ich upadku moralnego. Uwiarygodnia to postać, czyni bardziej logiczną i generalnie pozwala na zachowanie części ludzkich, realistycznych rysów. Nie ukrywam natomiast, że taki rodzaj twórczości odpowiada mi najbardziej. Realistyczne psychologicznie postaci osadzone w fantastycznych uniwersach. Poza wszystkim pokazanie historii czarnego charakteru równa się dla mnie wykorzystaniu jego potencjału, ponieważ dobre ukazanie upadku moralnego danej postaci, to świetny pretekst do poruszenia istotnych egzystencjalnie wątków. Z dobrymi postaciami jest dla mnie troszeczkę inaczej i łatwiej, choć umiejętne pokazanie, jak dobra postać kształtowała swój charakter też może być interesujące. Naturalnie kojarzy mi się tu motyw mędrca i tego, że moim zdaniem znacznie ciekawsze jest ukazanie postawy życiowej takiego bohatera jako wypadkowej jego wszystkich doświadczeń, trafnych wyborów podyktowanych szlachetnością, ale też błędów i porażek, na których się uczył. Powinno się nawet podkreślić jego pewne słabości, z którymi się zmaga i wygrywa z nimi, może czasami nie małym kosztem, bo inaczej znowu traci na realistyczności. To temat na inny wpis poświęcony stricte figurze mędrca w literaturze fantastycznej. Może coś takiego też napiszę. Wróćmy jednak po tej długiej dygresji do Pałacu północy. Napisałem wyżej, że lubię czarne charaktery z historią. To kolejna rzecz, która została dla mnie dobrze zrobiona w Pałacu i to ona w gruncie rzeczy sprawiła, że książka ta tak mnie poruszyła. Nic nie usprawiedliwia tego, czego młody Lahaway, a zwłaszcza to, co wyłoniło się w jego drugim wcieleniu dopuszczało się względem innych. Robił po prostu rzeczy okrutne. Z drugiej jednak strony, przy całym potępieniu dla jego wyczynów, można mu bardzo współczuć. Doświadczył tylu wręcz makabrycznych przeżyć, że naprawdę dziwnym by było, gdyby się nie złamał. To bezwątpienia jedna z tych postaci literackich, które można potępiać i litować się nad nimi jednocześnie.
Oczywiście to litowanie się nad tego rodzaju postaciami stanowi niezaprzeczalnie przywilej czytelnika. W realnym życiu bardzo trudno byłoby zapewne taką litość poczuć, gdyż emocje wzięłyby tu na pewno górę nad racjonalną analizą i chcielibyśmy po prostu, żeby taki łajdak jeden czy drugi zapłacił za to, co zrobił. W sytuacji czytelnika emocje te są odpowiednio słabsze, a poza tym, dzięki bezstronnemu, wszechwiedzącemu narratorowi mamy dostęp do pełnych motywacji i życiorysu bohatera, przynajmniej w niektórych przypadkach. Możemy więc sobie pozwolić na taką psychoanalizę. Ktoś by mógł powiedzieć, co z tego, skoro taka chłodna analiza jest nierealna z punktu widzenia rzeczywistości. Nawet względem postaci historycznych nie zawsze możemy sobie na nią pozwolić, bo nawet jeśli przez lata emocje związane z ich nierzadko kontrowersyjnymi działaniami okrzepły, nie musimy mieć pełnych danych do analizy. Tak, ale z drugiej strony właśnie przez to wszystko, dobrze skonstruowane dzieła literackie umożliwiają interesujące eksperymenty myślowe.
Wróćmy do książki, bo znów wdałem się w rozważania ogólnoliterackie, choć inspirowane tym konkretnym dziełem. Jak pisałem, postaci takich, jak Lahaway można żałować, tym bardziej, że akurat Lahaway ostatecznie znów doznał, hm, może nie wyrzutów sumienia sensu stricte, ale w każdym razie gorzkiej autorefleksji. Taka skrucha, czy świadcząca o niej bezpośrednio chwila zadumy też pomaga w żałowaniu nawet złej postaci, zwłaszcza, jeśli jest oddana wiarygodnie, a myślę, że Zafón oddał ją przekonująco. Ostatecznie Ben żegna się z tym, co kiedyś było jego ojcem, wysłuchawszy uprzednio jego bardzo swoistej spowiedzi. Widmo Lahawaya rezygnuje ze swoich wcześniejszych zamiarów względem syna i wreszcie uwalnia się całkowicie z ziemskiego wymiaru. W moim opisie może to brzmieć bardzo górnolotnie i patetycznie, ale klimat powieści sprawia, że wygląda to jednak nieco inaczej, przynajmniej moim zdaniem. Naturalnie można tu podkreślić jeszcze raz, że wybaczenie w przypadku dzieł literackich jest pewnym przywilejem, a takie oceny w życiu nie muszą przychodzić łatwo. Myślę sobie, że poza pierwiastkiem emocjonalnym może wynikać to również z faktu, że w realnym życiu nie wiemy nigdy na sto procent, czy ktoś żałuje na pewno tego, co złego zrobił. W przypadku powieści raczej przyjmujemy to bez zastrzeżeń, bo uznajemy instancję wszechwiedzącego narratora. Oczywiście, jak powiedziałem, nie należy zapominać, że widmo Lahaway’a nie wyraziło skruchy bezpośrednio, ale raczej wyraziło ubolewanie nad swoją kondycją, której już nie może zmienić. To też bardzo ciekawy motyw, lecz nie będę go tu szerzej analizować.
Zamiast tego chciałbym powiedzieć jeszcze, co dla odmiany mi się w tej książce nie podobało. Przede wszystkim jedno. Pewna niespójność postaci Lahaway’a. Wydaje mi się, że mimo wszystko nie byłby on w stanie funkcjonować normalnie i po występnej młodości skończyć Inżynierię, a poza tym generalnie być w miarę normalnym, choć przez te kilka lat. Oczywiście nie wiemy, na ile standardowo zachowywał się on w codziennym życiu, ale z tego, czego dowiadujemy się o jego przeszłości, wnioskuję, że zaburzenia psychiczne raczej zaszły u niego zbyt daleko, żeby mógł normalnie społecznie funkcjonować. Jest to więc nieco naciągane. Mówię tu o psychicznym funkcjonowaniu, ale równie dobrze można to odnieść do sfery służbowej, czy kontaktów z prawem. Nie sądzę, żeby osobnik, który miał taką podejrzaną przeszłość, cieszył się takim zaufaniem społecznym, a raczej ciężko byłoby mu pewne rzeczy ukryć. Z zaufaniem mogłoby być tym ciężej, że ludzie, którzy go otaczali, nie musieliby wiedzieć tego, co wie czytelnik od narratora, że jego przemiana pod wpływem żony była autentyczna.
Mimo wszakże tego zastrzeżenia, i tak jest to jedna z moich ulubionych książek i sądzę, że jest warta polecenia.
Podsumowując, mam nadzieję, że tym wpisem podołałem wyzwaniu Kat. Zresztą pewnie niebawem się dowiem. 😀
Mój wybór ulubionej książki padł na Pałac północy, ponieważ jest to książka poruszająca i zawierająca ciekawy portret psychologiczny. To historia bardzo smutna, ale też na swój sposób piękna mówiąca o przyjaźni, miłości silniejszej, niż strach przed śmiercią, ale też szaleństwie, nienawiści i podłości. Bezsprzecznym atutem jest tu kreacja tak-zwanego czarnego charakteru, choć i ona ma swoje wady. Ja jednak powiem, że niewiele napotkałem do tej pory postaci literackich, które zmieniałyby się tyle razy, upadały, podnosiły się i upadały znowu, by ostatecznie popaść w coś w rodzaju smutnej akceptacji własnej kondycji, akceptacji bezsilnej, ale z dużą dozą moralnej samoświadomości.
Polecam Pałac wszystkim tym, którzy lubią opowieści z przesłaniem, ale też nie radzę czytać tym, którzy wolą łatwe, przyjemne i jednoznaczne zakończenia.
Tą rekomendacją kończę tę pseudo-recenzję i zapraszam do dzielenia się swoimi odczuciami w komentarzach.
Do następnego wpisu

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

3. R. Stevenson – Dr. Jakylle i P. Hyde.

Witajcie,
Nadszedł czas na kolejną recenzję w związku z wyzwaniem czytelniczym. Jako, że ostatnio jakoś nie wychodzi mi zbytnio czytanie grubych tomów, dziś na tapecie nowela autorstwa R. Stevensona, czyli jak w tytule, DR. Jakylle i P. Hyde. Sama nowela utrzymana jest w klimacie podobnym do niektórych powieści Le Guin, czy Zafóna, albo raczej podobny jest przewodni motyw, bo same realia jednak nieco odmienne.
Akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Londynie i osnuta jest wokół kilku postaci: statecznego adwokata Uttersona, DR. Jakylle’a oraz paru członków jego domowej służby. Poza wymienionymi w całym opowiadaniu pojawia się zaledwie parę epizodycznych postaci, ale są one na tyle poboczne, że szersze rozwodzenie się nad nimi nie ma raczej większego sensu.
Główny bohater tytułowy DR. Henryk Jakylle jest szanowanym lekarzem z wysokimi aspiracjami naukowymi. Posiada jednak również swoje mroczne sekrety. Czarne chmury zaczynają zbierać się nad głową doktora, gdy w jego życiu pojawia się tajemnicza postać pana Hyde’a. Wszystko wskazuje na to, że Hyde to protegowany Jakylle’a, a obu mężczyzn łączy ścisła, acz bardzo hermetyczna i niezrozumiała dla otoczenia relacja. Hyde zdaje się cieszyć pełnym zaufaniem doktora, może wchodzić i wychodzić z jego domu i pracowni o każdej porze dnia i nocy, a dodatkowo doktor, jak dowiadujemy się od Uttersona, zapisał Hydeowi wszystko, co posiada na wypadek własnej śmierci. Tak zażyła relacja obu mężczyzn jest tym dziwniejsza, że na pierwszy rzut oka różnią się oni bardzo charakterologicznie. Z jednej strony Jakylle: szanowany lekarz i naukowiec, człowiek być może nieco ekscentryczny, ale także szczodry, w gruncie rzeczy dobroduszny i posiadający grono oddanych przyjaciół. Z drugiej Hyde: antypatyczny, o odpychającej aparycji, bezduszny, a wręcz bestialski, jak okazuje się zwłaszcza, gdy bez śladu skrupułów morduje przypadkowo napotkanego staruszka. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach istota owej relacji zaczyna coraz bardziej frapować Uttersona będącego prywatnie przyjacielem Jakylle’a. Rozwiązanie całej zagadki okazuje się porażające. Wiem, że być może nie powinienem go tu opisywać, bo jest to spoiler, ale bez tego opisu nie mógłbym w sposób całkowicie jasny odnieść się do filozoficznych konotacji omawianego dzieła, które są dla mnie ważne z oczywistych względów. Zdradzę więc zakończenie tej historii, choć nie w stu procentach, żeby mieli trochę przyjemności ci, którzy ewentualnie chcieliby przeczytać nowelę.
Jak dowiadujemy się z ostatniej części opowiadania, relacja łącząca Edwarda Hyde’a z Henrykiem Jakyllem jest zasadnicza, ponieważ są oni jedną i tą samą osobą. Hyde stanowi tu mroczne alterego doktora, który świadomie doprowadził do rozdzielenia dwóch części swojej osobowości: tej dobrej i tej złej. Właśnie ten motyw rozdzielenia jest elementem łączącym dzieło Stevensona z późniejszymi powieściami Le guin, czy Zafóna, aczkolwiek zamysł, choć podobny w ogólnym zarysie, różni się w szczegółach we wszystkich powyższych pozycjach. W ziemiomorzu Ged uwalnia przypadkowo swojego mrocznego bliźniaka. Lazarus w Światłach września Zafóna pada ofiarą szalonego czarnoksiężnika. Z kolei Henryk Jakylle dobrowolnie doprowadza do podzielenia swojej jaźni i w przeciwieństwie do bohaterów innych autorów, przeistacza się za każdym razem, gdy do głosu dochodzi któraś z cząstek jego osobowości. Każdorazowo egzystować może tylko Jakylle, albo Hyde w zależności od tego, która z sił ma kontrolę nad ciałem doktora. Nie jest zaś tak, że dwie osobowości współistnieją niejako obok siebie, z czego jedna ma charakter demonicznej zjawy. W tym miejscu trzeba jeszcze zaznaczyć, że według pomysłu Stevensona, każda z cząstek osobowości lekarza zachowuje świadomość istnienia i szczątkowe cechy charakteru drugiej, co pozostaje nie bez znaczenia dla finału opowieści.
Cały utwór skłania do wielu filozoficznych przemyśleń, do rozważań nad istotą człowieczeństwa i szaleństwa. Umożliwia spojrzenie na problem swoistej dwoistości natury ludzkiej, a fakt, iż nie jest to traktat filozoficzny, sprawia, że treści zawarte w opowieści Są łatwiej przyswajalne. To, co moim zdaniem rzuca się w oczy i jest warte podkreślenia, to fakt, że alegoria mrocznego alter-ego uosabiającego wszystkie negatywne przymioty człowieka zwykle spychane do podświadomości siłą konwencji kulturowych, a więc nieakceptowane społecznie rządze, a znacznie częściej zwykłe przywary, kompleksy i tym podobne, jest tu ukazane jako sposób na danie upustu tym nie uznawanym przez ogół popędom bez brania na siebie odpowiedzialności za popełnione czyny.
Nikt do samego końca opowieści nie wiązał Jakylle’a z Edwardem Hydeem, w związku z czym Jakylle jako Hyde mógł bez konsekwencji robić te wszystkie rzeczy, których nigdy by się nie dopuścił jako szanowany naukowiec. Można chyba zatem powiedzieć, że nowela ta w sposób metaforyczny ukazuje wpływ świadomości kontroli społecznej na działające podmioty, a także chęć ucieczki niektórych z tych podmiotów od opresywnego charakteru społecznych instytucji. O tyle kojarzy się to moim zdaniem na przykład z motywem Kurdza w Jądrze ciemności, który również przeistoczył się w potwora, gdy tylko poczuł się bezkarny. W omawianej noweli wątek ten jest w pewnym sensie bardziej złożony, bo bohater Conrada nie doznaje aż tak silnego rozdarcia i rozdwojenia jaźni. W przypadku Jakylle’a na przykład mamy do czynienia z pojawiającym się kilkukrotnie żalem za postępki Hyde’a i strachem doktora przed momentami, gdy kontrolę przejmuje mroczny bliźniak, choć należy tu odnotować, że strach ten pojawia się dopiero po jakimś czasie.
Interesujące z filozoficznego punktu widzenia jest inne pytanie, które można sobie postawić po lekturze i które wybrzmiewa w posłowiu. Jest to pytanie o prawdziwe pobudki doktora, jakimi kierował się w czasie swojego szatańskiego eksperymentu. Chciał zyskać drugie wcielenie będące dla niego sposobem na freudowską sublimację niegodnych rządz przy jednoczesnym zachowaniu dobrego imienia szanowanego uczonego? A może jego zamiarem było wydestylowanie tego idealnego Jakylle’a, wyeksponowanie samych zalet, co wiązało się naturalnie z odseparowaniem tej gorszej części ludzkiego ego, która bez cenzora moralnego stała się potworem?
Tak, czy inaczej wydaje się, że niezależnie od tego, co chciał osiągnąć, DR. Jakylle przegrał tę swoistą grę z własną naturą i zapłacił za to bardzo wysoką cenę. Historia jego pokazała zaś jeszcze raz, że w każdym człowieku potencjalne dobro i zło mieszają się bezustannie, a jedno nie może istnieć bez drugiego. Więcej o samej noweli chyba nie będę pisał. Może ktoś po nią sięgnie i sam będzie miał okazję wyciągnięcia swoich wniosków. Na zakończenia wspomnę tylko jeszcze, co w tej książce oceniam na plus, a co na minus. Jak już powiedziałem, plusem dla mnie jest konwencja. Osobiście bardzo lubię motyw cienia i swoistej walki egzystencjalnej. Dzieła, które dobrze wykorzystały ten motyw mają potencjał trafienia do szerokiej publiczności. Mogą po nie sięgnąć zarówno amatorzy intryg, śledztw i niewyjaśnionych morderstw, jak i ci, którzy wolą baśniowe motywy walki dobra ze złem, czy nawet rozważania filozoficzne. Wszystko zależy od założeń gatunkowych utworu i oczywiście wrażliwości odbiorców. Podobał mi się sposób ukazania problematyki, który różni się nieco od podobnych podejść do tego tematu. Różnice te po części opisałem powyżej.
A co mi się nie podobało?
Tu przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, uderzyła mnie pewna naiwność przejawiająca się najpełniej w sytuacji zaistniałej po wzmiankowanym przeze mnie morderstwie popełnionym przez Hyde’a. Ciekawe, że policja, która na pewno musiała być zaangażowana w sprawę, nie skupiła się na gruntownym przesłuchaniu doktora jako domniemanego przyjaciela Hyde’a po tym, kiedy ten, dokonawszy zbrodni, zapadł się pod ziemię.
Drugie moje zastrzeżenie odnosi się do pewnej sztuczności początku całej sprawy z Edwardem Hydeem, w sensie z momentem, w którym Utterson i spółka zainteresowali się jego osobą. Wiąże się to z pewną historią, kiedy Hyde miał stratować na ulicy jakąś dziewczynkę. Po prostu ją potrącił, idąc, ale zrobił to tak mocno, że upadła i zaczęła płakać. Gdzie tu sztuczność, a no w całym szumie, który się wokół tego potrącenia zrobił. W zamyśle była to pierwsza demonstracja bezduszności Hyde’a, ale jednak dla mnie przesadzona. Chodziło o to, że po całym zajściu mości Hyde poszedł po prostu dalej, nie interesując się losem dziewczynki. Oczywiście taka postawa jest godna potępienia, ale reakcja otoczenia była jak sądzę przekoloryzowana. Zaraz ktoś pobiegł za Hydeem, przyciągnął go za fraki z powrotem, odprawili nad nim prawie ostracyzm, a na koniec musiał on niemało zapłacić, żeby zadośćuczynić za szkodę i uniknąć przeprawy z policją, czy innymi organami. O ile pamiętam, dziewczynka trwałych obrażeń nie odniosła więc…
Ogólnie jednak nowelę oceniam pozytywnie. Nie jest to książka, która ujęła mnie jakoś szczególnie, ale czyta się przyjemnie i można zastanowić się nad pewnymi rzeczami. Niezaprzeczalnym atutem dla zwolenników analiz psychologiczno-filozoficznych jest posłowie obecne przynajmniej w wydaniu, którym ja dysponuję. Zawiera ono bardzo fajne analizy uwzględniające przemyślenia filozofów i literaturoznawców. Aż byłem zdziwiony, że ktoś się tak do tego przyłożył. Rzetelnie napisane, choć ma jedną wadę. Mianowicie autorka widocznie odwołuje się do biblijnego obrazu dobra i zła i dualizmu tychże w ludzkim życiu. Nie mówię, że obraz ten nie jest wartościowy jako jeden z punktów widzenia. Trzeba jednak pamiętać, że jak każdy subiektywny obraz ma on swoją specyfikę i założenia bazowe i nie musi być jedynym słusznym. Problem walki dobra ze złem o ludzką duszę, że już użyjemy tej spirytystycznej terminologii, był obecny nie tylko w chrześcijaństwie, ale na przykład również w manicheizmie, a zapewne także w wielu innych tradycjach. Rzetelna analiza powinna obejmować więcej takich perspektyw, jeśli nawet nie wszystkie, chyba, że analizowane dzieło jest wyraźnie osadzone w danym systemie wartości. Czy opowieść o MR Hyde’u jest tak fundamentalnie osadzona? Trudno powiedzieć. Zawiera wprawdzie odniesienia do chrześcijaństwa i to dość wyraźne, co może usprawiedliwiać taką optykę. Z drugiej strony jednak uważam, że sam dylemat można rozpatrywać bardziej uniwersalnie, a autorka posłowie z jednej strony siliła się na tę uniwersalność, z drugiej cały czas odnosząc się do jednego obrazu.
No cóż. Może się czepiam, ale finalnie i tak uważam, że dziełko nie jest złe.
To już wszystko, jeśli chodzi o moje odczucia związane z tą pozycją. Zapraszam do samodzielnej lektury i własnych wniosków. Całe opowiadanie nie jest długie, jakieś 50 stron. Jeśli ktoś już się zapoznał, z chęcią posłucham innych opinii.
Zapraszam wszystkich do komentowania i do następnego wpisu

EltenLink