Kategorie
z życia

O zanudzaniu uczniów, obmacywaniu skał i o tym, jak pani od chemii mi polewała, czyli słów kilka o minionym roku

Witajcie w Nowym roku
Mija już szesnasty dzień od kiedy weszliśmy wszyscy w ten następny rozdział nazywany przez niektórych 2023.
A może nie jest to wcale żaden następny rozdział? Na świecie wciąż niepokoje, zimy w zimie jak nie było, tak nie ma, politycy po staremu nie mogą znaleźć wspólnego języka i tylko człowiek znowu się postarzał, choć to również nic nowego.
Niemniej jednak, mówiąc całkowicie poważnie, wraz z początkiem kolejnego roku kalendarzowego przyszła pora na podtrzymanie mojej tradycji, jaką jest podsumowanie tu roku ubiegłego.
Moja determinacja, żeby ją podtrzymać, jest tym większa, że jak wiecie, nie jestem raczej zwolennikiem zamieszczania wielu wpisów z cyklu Co u mnie, a w związku z tym te podsumowania mogą być dla wielu z Was jedyną okazją, aby poczytać więcej o moich poczynaniach.
Co zatem wydarzyło się u mnie w minionym już 2022.
Można powiedzieć, że ten czas był dla mnie z paru względów dość przełomowy.
Jednym z powodów było powiększenie mojego doświadczenia zawodowego.
Jeszcze w poprzednim, czyli w 2021, zapisałem się do projektu aktywizacji zawodowej osób z niepełnosprawnościami, o czym chyba miałem okazję wam napisać w ubiegłorocznym podsumowaniu.
Ku mojemu zaskoczeniu, Integracja zadziałała sprawnie.
Ze swojej strony dość szybko zadeklarowałem, że swój pierwszy staż zawodowy chciałbym odbyć, pracując w sektorze dostępności, albo edukacji, a najlepiej by było, gdyby udało się jakoś te dwie sfery połączyć.
Moje preferencje zostały wzięte pod uwagę. Niestety, jak się okazało, trudno było znaleźć miejsce dla stażysty koordynatora dostępności, zwłaszcza na uczelniach, w które nie ukrywam celowałem.
Może wiedzieli, że niebezpiecznie byłoby mnie zatrudniać i nie chcieli fundować studentom takiej traumy, jak kontakt ze mną i to w przypadku części zapewne od pierwszego roku. 😀
Nie udało mi się też nawiązać współpracy z Centrum Nauki Eksperyment, tym razem ze względów formalnych, gdyż projekt nie przewidywał możliwości stażu w tej instytucji.
Ostatecznie swoją pierwszą długoterminową przygodę zawodową, a w każdym razie bardziej długoterminową, niż wszystko, co robiłem do tej pory, rozpocząłem w swojej dawnej podstawówce, czyli w Gdyńskiej Szkole Społecznej.
Biedni uczniowie nie mieli pojęcia, co ich czeka.
Zapewne przez wzgląd na ich spokój ducha i jakość odpoczynku psychicznego, P. Dyrektor szkoły zadecydowała, że zajęcia rozpocznę dopiero od marca, po feriach zimowych.
Nie ukrywam, że perspektywa pracy tam, przynajmniej przez trzy miesiące, bardzo mnie ucieszyła. Zawsze chciałem spróbować się w zawodzie nauczyciela, a niestety, ze względu na niepełnosprawność, najprawdopodobniej nie miałbym wielu innych możliwości spełnienia tego marzenia.
Po drugie, ze szkołą tą wiążę wiele wspomnień i dlatego bardzo miło było mi tam wrócić, siedzieć w pokoju nauczycielskim z osobami, które wcześniej mnie uczyły, a wreszcie spojrzeć na życie szkolne niejako z drugiej strony biurka.
Wiecie. Tym razem to ja byłem osobą, która czasem otwierała drzwi, gdy kolejny z młodocianych amatorów sportów wszelakich przychodził do pokoju nauczycielskiego z pytaniem, czy mogę piłkę? Zanim jednak dotarłem na swój pierwszy dzień stażu, wybuchła wojna w Ukrainie. Była to dla mnie bardzo przygnębiająca informacja, myślę, że bardziej, niż dla wielu innych osób, ponieważ sam mam wielu znajomych z Ukrainy, a nie dalej, jak w październiku 2021, brałem udział w wymianie międzynarodowej w Charkowie, o czym też pisałem w poprzednim podsumowaniu.
Piszę o tym w kontekście mojego stażu w szkole, gdyż podobnie, jak wielu innych ludzi, także ja chciałem jakoś pomóc naszym wschodnim przyjaciołom.
Uznałem, że moje nowe miejsce pracy może dać mi ku temu pewne możliwości, tym bardziej, że oficjalnie moje stanowisko nazywało się młodszy specjalista do spraw projektów.
Gdy będąc już w pracy, zapytałem, czy mogę jakoś pomóc, na przykład organizując jakąś zbiórkę, dowiedziałem się, że zbiórka już działa, a nawet sklepik, w którym dochód z zakupionych rzeczy szedł na wsparcie Ukrainy.
Dowiedziałem się jednak również, że w szkole po zajęciach są organizowane warsztaty dla ukraińskich dzieci, których mamy pobierały w tym czasie lekcje polskiego.
Stwierdziłem, że postaram się tu jakoś pomóc, choć nie było to łatwe.
Do bariery językowej dochodził fakt, że dzieci, bardziej niż zorganizowane zajęcia tematyczne, preferowały aktywność fizyczną na Sali gimnastycznej, czemu w sumie trudno się dziwić. Tam nie mogłem z oczywistych względów realizować się w roli animatora. Mimo wszystko starałem się udzielać w drugiej części cotygodniowych warsztatów mającej formę gier i zajęć o charakterze artystycznym, a czasami edukacyjnym. Próbowałem zainteresować naszych podopiecznych przyrządami ułatwiającymi życie niewidomym, dostosowanymi grami, alfabetem Braille’a, no i oczywiście dinozaurami. Czasem nawet mi się to udało.
A co robiłem w szkole poza tym?
Po nazwie stanowiska, które zresztą zostało zasugerowane przez Integrację, można by było wnosić, że głównie organizowałem jakieś edukacyjno-rekreacyjne eventy.
W praktyce jednak zajmowałem się wszystkim po trochu. Szkoła wprawdzie założyła dla mnie pewien dość luźny zakres obowiązków, ale w pewnych momentach było widać, że nie mają na mnie pomysłu.
Patrząc na to z drugiej strony, przynajmniej mogłem wykazać się własną inicjatywą, bo raczej dostawałem przestrzeń do różnych działań. Na ile mogłem, organizowałem uczniom spotkania z różnymi ludźmi, którymi mogliby się zainspirować. Ponieważ była to szkoła integracyjna, zaprosiłem pewnego dnia moją koleżankę na wózku, która opowiedziała o swojej perspektywie i codziennym życiu.
Innym razem z kolei szkołę odwiedziły moje koleżanki z nieformalnej grupy ekologicznej, w której się udzielam.
Wspólnie poprowadziliśmy warsztaty związane z realizowanym przez nas wtedy większym projektem dotyczącym praw zwierząt.
Oprócz tego chodziłem po różnych klasach z pogadankami dotyczącymi niepełnosprawności, opowiadałem o swojej ścieżce rozwoju, ale też paleontologii, niekiedy w ramach geografii oraz współprowadziłem lekcje Braille’a i etyki.
W przypadku Braille’a przez chwilę nawet prowadziłem go sam, gdyż prowadząca go zwykle, znana wszystkim doskonale P. Helenka, musiała udać się na zwolnienie lekarskie.
Nie ukrywam, że była to dla mnie satysfakcja, kiedy prowadziłem w zastępstwie te zajęcia, bo czułem, że jestem tam realnie potrzebny.
Współprowadzenie lekcji etyki też było ciekawym doświadczeniem. Oczywiście sam pomysł, żebym to współorganizował, padł ze względu na moje filozoficzne wykształcenie. Muszę przyznać, że dotarcie do czwarto, piąto, szósto i siódmoklasistów o godzinie 14:00 i 15:00 stanowiło duże wyzwanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że etyka nie ma należnego jej miejsca w naszym systemie edukacji.
W rezultacie przychodzą tam często ludzie, którzy nie chodzą na religię, a nie zainteresowani etyką. Łączenie klas również nie pomagało.
Generalnie, oceniając wszystkie moje zajęcia i postawy uczniów, o większości nie mogę powiedzieć złego słowa, co nie oznacza, że nie było też takich, którym przydałaby się lekcja wychowania. Zdarzały się przedsiębiorcze jednostki, które na lekcji Braille’a po prostu odmawiały wykonania polecenia. Na pewno pamiętam jeden taki przypadek. Zrobiło też na mnie wrażenie, oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu, gdy wyjątkowo rozwydrzona uczennica przeszkadzała podczas etyki, a po moim zwróceniu uwagi, że nawiązując do naszej ostatniej lekcji na temat empatii, mogłaby czasem pomyśleć o nauczycielu, oświadczyła, że nigdy nie chciała być nauczycielem, więc jej to nie obchodzi.
Podsumowując wątek szkoły, i tak zrobił się zbyt długi, mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego doświadczenia.
Spróbowałem. Przekonałem się, że zdecydowanie wolę pracować z grupami bardziej zaawansowanymi wiekiem, a myślę też, że jest to przyjemniejsze w odbiorze dla obu stron. 😀
Tak całkowicie poważnie mówiąc, znacznie lepiej czuję się w stylu i przestrzeni akademickiej, co chyba po mnie widać.
Podobno miałem już kończyć temat szkoły, ale wiecie… Jestem polakiem, a polak musi ponarzekać, nie? W takim razie powiem jeszcze, że jeśli coś w mojej przygodzie ze szkołą było dla mnie szczególnie irytujące, a momentami nawet męczące, było to nastawienie opiekuna stażu. Mam do niego głęboki szacunek jako do dawnego nauczyciela, ale również do osoby, która odegrała swego czasu kluczową rolę w zmotywowaniu mnie do rozpoczęcia dzielenia się swoją wiedzą.
Tym bardziej frustrująca była jednak jego postawa. Uważał, że ten staż, jako nie perspektywiczny, jest stratą czasu, a potencjalny doktorat, który ma otworzyć mi drogę do zawodowej kariery uniwersyteckiej, przedłużeniem dzieciństwa. Nie dało mu się wytłumaczyć, że wszystko, co robię, jest konsekwentną realizacją mojego planu na życie. I chociaż wiem, że pewnie wynikało to z troski, ostatecznie powiedziałem, jak ja to widzę i że nie jestem już uczniem, którego trzeba prowadzić za rękę. Oczywiście sformułowałem to dyplomatycznie. Osiągnąłem tyle, że później temat na szczęście już nie wracał.
Poza stażem, w ubiegłym roku wziąłem też udział w innej aktywności zwącej się wymiany międzynarodowe.
Odbyłem dwie takie wymiany.
Jedna miała miejsce w maju, a druga na przełomie września i października.
Napiszę coś o nich chronologicznie.
Wymiana majowa była organizowana przez PZN i dowiedziałem się o niej w gruncie rzeczy przypadkowo.
Nie zastanawiałem się długo, czy wziąć w niej udział. Sformułowanie wymiana międzynarodowa zadziałało tutaj jak wytrych.
Jeszcze większym wytrychem był temat, bo mieliśmy rozmawiać o kompetencjach przydatnych w przygotowywaniu warsztatów w ramach edukacji nieformalnej. Tam akurat chodziło o warsztaty zwiększające świadomość społeczną w zakresie osób z niepełnosprawnością, ale co do zasady umiejętności facylitatorskie są uniwersalne.
Myślę, że rozumiecie mój entuzjazm. Oto pojawiła się możliwość poznania nowych metod dręczenia biednych uczniów.
Ba. Projekt kończył się organizacją zajęć dla naszych grup lokalnych, więc skuteczność tych metod można było przetestować w praktyce.
Na samym wyjeździe znalazłem to, czego szukałem. Możliwość podszkolenia języka, odwiedzenia innego kraju, konkretnie Belgii, miasta Liege, a przede wszystkim poznania nowych ludzi.
I wszystko byłoby cudownie, gdybym na wyjeździe nie dostał zapalenia żył, które skutecznie uprzykrzyło mi egzystencję. Ból nóg, który jednego wieczoru praktycznie uniemożliwił mi chodzenie i przypuszczalnie także gorączka, a do tego wszystkiego wielka opuchlizna sięgająca od stóp do połowy łydek, na szczęście nie wyeliminowały mnie całkowicie z życia naszej grupy. Co ważniejsze, bez poważniejszych komplikacji wróciłem do kraju, choć lot w tych warunkach był ryzykowny.
Mimo perturbacji zdrowotnych, najlepiej zapamiętam miłą atmosferę, ciekawych ludzi i pyszne regionalne przekąski z wieczoru międzykulturowego.
Warto może jeszcze wspomnieć, że w całym projekcie brało udział sześć państw, a konkretnie Polska, Rumunia, Grecja, Hiszpania, Belgia i Włochy.
Wliczając wolontariuszy, którzy pomagali nam na miejscu oraz wielonarodowość samej grupy belgijskiej, powinno się tu nieformalnie dorzucić również Turcję, Niemcy, Izrael i jakieś państwo afrykańskie, którego teraz nie jestem pewien.
Może powinienem od tego zacząć, ale trudno.
Druga wymiana, ta z przełomu września i października, była w trochę innym klimacie. Organizowało ją Centrum Współpracy Młodzieży w porozumieniu z organizacjami partnerskimi z Ukrainy, Gruzji i Włoch.
Jako, że tym razem wymiana odbywała się w Polsce, w urokliwej agroturystyce w Płaczewie na Kaszubach, grupa polska, w tym ja, byliśmy odpowiedzialni za większość spraw organizacyjnych.
Zamysł był taki, aby to uczestnicy ze wszystkich krajów prowadzili kolejno warsztaty zgodnie z tym, co wcześniej na nie przewidzieli, oczywiście pozostając w ramach tematu głównego.
Tym razem brzmiał on Związek ekologii z prawami człowieka.
Jak łatwo się domyślić, kontekstem większości dyskusji był wpływ wyzwań klimatycznych na funkcjonowanie społeczeństw, a także środki, którymi poszczególne kraje reprezentowane na wymianie próbują zmierzyć się z tymi wyzwaniami.
Tu mogę się pochwalić, że moderowana przeze mnie debata wprowadzająca w temat praw człowieka w kontekście ochrony klimatu otwierała część dyskusyjną całej wymiany, przynajmniej oficjalnie. Była to również pierwsza moderowana przeze mnie debata w całości w języku angielskim.
Poszło raczej nie najgorzej.
Trochę mniej zadowolony byłem z prowadzonej przez siebie części wieczorku kulturowego tego samego dnia.
Próbowaliśmy tam, w nieco interaktywnej, sfabularyzowanej wersji, przedstawić wybrane polskie legendy.
No cóż. Nie byłem może stuprocentowo zachwycony swoim występem, ale najwyraźniej wyczerpałem swój limit sukcesów na tamten dzień.
Grunt, że biorąc pod uwagę całość, uczestnicy byli usatysfakcjonowani.
Kolejne dni wypełniały dalsze dyskusje, wieczorki międzykulturowe, warsztaty i szeroko pojęta integracja.
O ile na każdej z wymian międzynarodowych, w których uczestniczyłem, atmosfera była niepowtarzalna, o tyle tą będę pamiętał szczególnie. Wszyscy byliśmy bardzo zżyci. Nie bez znaczenia było też to, że bardzo dobrze zasymilowałem się z Grupą, chociaż byłem jedyną osobą z niepełnosprawnością.
Szczególnie wzruszyła mnie grupa włoska.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, iż z powodu pilnych spraw rodzinnych musiałem opuścić Płaczewo na parę dni w trakcie wymiany.
Było to akurat w dniu włoskiego wieczorku międzykulturowego. Włosi bardzo zasmucili się moją zapowiedzianą nieobecnością i kiedy wyjeżdżałem, wręczyli mi paczuszkę ze swoimi regionalnymi przekąskami, żebym choć częściowo mógł się poczuć, jak na ich wieczorku.
Z kolei kiedy po dwóch dniach wróciłem, wszyscy się do mnie przytulali i mówili, jak to fajnie, że jestem znowu z nimi.
Tu już mówię także o grupie ukraińskiej i gruzińskiej, zwłaszcza ich żeńskiej części. 😀
Całą wymianę zakończyliśmy całodniowym pobytem w Gdańsku, łącznie z wieczornym wyjściem do knajpy.
Następnego dnia trzeba było niestety się pożegnać, choć chyba każdy żegnał się z ciężkim sercem.
Podsumowując ubiegły rok, nie mógłbym nie wspomnieć o uniwersytecie, za którym, czego nie ukrywam, stęskniłem się od czasu obrony mojej pracy magisterskiej. Sądzę, że rok akademicki, który spędziłem poza strukturami uczelni, spełnił swoje zadanie. Z jednej strony bowiem pozwolił mi odpocząć, a z drugiej uświadomić sobie, że chyba naprawdę nauka, nawet ta zinstytucjonalizowana, jest bliska mojemu sercu i to z nią chciałbym związać swoją przyszłość.
Bogatszy o tą wiedzę postanowiłem zmierzyć się z doktoratem, a mówiąc ściślej w pierwszej kolejności z systemem rekrutacji do szkoły doktorskiej. Połowę sukcesu stanowiło wybranie tematu i znalezienie promotora chętnego do zaopiekowania się moim projektem.
Był to jednak dopiero sam początek konfrontacji z rekrutacyjną machiną i jej najłatwiejsza część.
Wreszcie, po nerwowym bieganiu w poszukiwaniu miejsca, gdzie składało się potrzebne dokumenty, udało się dopełnić koniecznych formalności, a musicie wiedzieć, że wcale nie było to intuicyjne.
Pełen naiwnej wiary w resztki logiczności systemu Uniwersytetu Gdańskiego skierowałem swoje pierwsze kroki do dziekanatu filozofii, aby tam dowiedzieć się, gdzie składać dokumenty rekrutacyjne.
Niestety, ten zakazany rodzaj wiedzy okazał się znajdować na wyższym poziomie wtajemniczenia niedostępnym dla pani w dziekanacie. Dowiedziałem się tylko, że komisja rekrutacyjna znajduje się w takiej i takiej Sali. Zadowolony udałem się we wskazane miejsce, a tam powiedziano mi, że komisja zajmuje się tylko studiami pierwszego i drugiego stopnia.
Po kolejnych trzydziestu minutach krążenia pomiędzy sekretariatem, a dziekanatem instytutu nareszcie ustaliłem, że szkoła nauk humanistycznych i społecznych nie znajduje się wcale na wydziale nauk społecznych, a na wydziale chemii.
Genialność i prostota tego rozwiązania jakoś umknęła mojej najwidoczniej niedoskonałej zdolności kojarzenia.
Cóż. Może jestem jakiś dziwny, co do tego na pewno większość czytelników tego bloga nie ma najmniejszych wątpliwości, ale w każdym razie do dziś nie potrafię zrozumieć koncepcji kogoś, kto wymyślił tą lokalizację.
Może to jakiś rodzaj egzaminu wstępnego na determinację, ale jeśli tak, to chyba na podobnych zasadach, co ustne matury. Nie zdasz? Sorry. Nie idziesz dalej. Zdasz? Świetnie, ale dodatkowych punktów nie masz.
Ostatecznie wszystkie dokumenty zostały złożone, chociaż nie bez konieczności późniejszego uzupełniania załączników.
I nadszedł czas rozmowy kwalifikacyjnej. W gruncie rzeczy spodziewałem się, że będzie to formalność, ale przeliczyłem się. Stres i duża konkurencja zrobiły swoje i niestety, choć teoretycznie zdobyłem wystarczającą liczbę punktów, by przekroczyć próg przyjęcia, inni kandydaci okazali się lepsi i zajęli dwa jedyne miejsca przewidziane na ten rok. Było trochę smutno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Za rok znów spróbuję swoich sił, teraz to nawet za pół roku, a tym czasem i tak wróciłem na uniwersytet. Bez większych nadziei złożyłem bowiem również papiery na geologię, jednocześnie podejmując próbę spełnienia swojego marzenia z dzieciństwa.
Nie liczyłem na wiele. Ostatecznie na maturze nie zdawałem rozszerzeń przyrodniczych i ścisłych. Istotnie, jak przewidywałem, nie dostałem się z pierwszej listy.
Był lekki smutek, ale nie zaskoczenie. Niespodzianką jednak był raptowny odpływ kandydatów, którzy nie donieśli papierów i dodatkowa rekrutacja.
Nadzieja we mnie odżyła i z tej listy rzeczywiście się dostałem.
Przyznam, że miałem duże wątpliwości, gdy szedłem na pierwsze zajęcia, czy sobie poradzę. Słyszałem kilka głosów, które twierdziły, że to nie jest dobry pomysł, no bo jak to tak. Niewidomy? Geologia? Co to za fanaberia? Jak on będzie rozpoznawał skały, odczytywał dane z map i uczestniczył w laboratoriach?
Swoje trzy grosze dołożyła pani z medycyny pracy, która stwierdziła, że ona nie może się na to zgodzić i wykraczając poza swoje kompetencje, zaczęła komentować mój poziom orientacji przestrzennej.
Na szczęście zamknęła się, kiedy głos zabrała moja lekarka prowadząca i stwierdziła, że nie widzi przeciwwskazań.
Wróćmy jednak do tematu samych zajęć.
Nie ukrywam, że niektórzy wykładowcy, zwłaszcza od przedmiotów obejmujących swoim zakresem elementy kartografii początkowo byli zagubieni.
Wszyscy jednak, jak na razie, stanęli na wysokości zadania pod każdym względem.
Póki co nikt nie ma problemów z nagrywaniem wykładów, a każdy stara się jak może, żeby możliwie uprzystępnić mi treść zajęć. W ruch poszła więc rysownica, na której pani od przedmiotu o wdzięcznej nazwie podstawy planisekcji i intersekcji odrysowuje mi wykresy. W użyciu są również modele struktur chemicznych, kubarytmy, a na zajęciach z rozpoznawania skał dostaję zawsze najbardziej wyraziste okazy do obmacywania. Trzeba przyznać, że bardzo to obmacywanie satysfakcjonujące, a nawet ekscytujące. Za każdym razem, gdy wchodzę do tamtej Sali, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu.
To, czego nie mogę rozpoznawać na dotyk, muszę zaklasyfikować po opisie.
Ilość inicjatywy moich wykładowców i wykładowczyń jest czasami aż wzruszająca.
Nawet na laboratorium chemicznym zostałem dopuszczony do tych z odczynników, które nie stwarzają zagrożenia.
Okazało się również, że jedną z ważniejszych dla geologa reakcji jestem w stanie zaobserwować, bazując tylko na słuchu.
Mowa tu oczywiście o reakcji kwasu z wapieniem. Gdy na taki wapień wyleje się kwas solny, choć z octowym też to wychodzi, mamy do czynienia z wydzielaniem się ze skały dwutlenku węgla, czyli tak-zwanym burzeniem. Kiedy się tego słucha, efekt jest podobny, jak przy potrząśnięciu butelką z napojem gazowanym.
Do legendy przeszły już zajęcia, na których nasza wykładowczyni mi polewała. Serio. Takie mam fory, ale nie, nie, to nie tak, jak myślicie.
Całkiem poważnie, sprawdzaliśmy, czy burzenie z kwasem rzeczywiście będzie dla mnie słyszalne. Pani zatem wylała kwas na skałę, a ja wsłuchałem się w szum rodem ze wstrząśniętej butelki coca-coli.
Parę dni później podobną reakcję sprawdzaliśmy na innych zajęciach. W pewnym momencie kolega zapytał, czy to prawda, że na chemii pani polała mi kwas na rękę. No cóż. Zależy, jak na to spojrzeć. Skała, na którą kwas został wylany, była przez chwilę na mojej ręce, ale nie wiem, czy o to chodziło.
W każdym razie od razu zwietrzyłem okazję do żartu, cudowny język polski, i odparłem, że pani mi polewała.
Takich humorystycznych akcentów jest u nas dużo, tym więcej, że moi nowi znajomi szybko załapali moje czasami czarne poczucie humoru.
Dobra. Koniec dygresji. Wróćmy do samego studiowania.
Oczywiście część przedmiotów wymaga więcej pracy, niż w standardowych przypadkach, zarówno ode mnie, jak i od prowadzących, ale muszę powiedzieć, że przede wszystkim te drugie studia sprawiają mi dużo radości. Czasami siedzę na wykładach i nie wierzę, że tam jestem po tylu latach marzeń o tym kierunku.
Na pewno też zamierzam skończyć te studia, choć w przypadku, gdybym dostał się na doktorat, planuję przejść na tok indywidualny.
Zbliżając się do końca mojego i tak już zbyt długiego wywodu, muszę wspomnieć jak zawsze o ludziach, których poznałem w roku minionym.
Na szczególną uwagę zasługują tu znajomi z moich nowych studiów. Bez przesady mogę powiedzieć, że postawa ich wszystkich jest jednym z bardzo ważnych czynników sprawiających, że tak dobrze odnalazłem się w tej nowej, geologicznej rzeczywistości.
Mimo, że na filozofii też spotkałem się z bardzo życzliwym przyjęciem, tam integracja zdecydowanie nie postępowała tak szybko.
Już pierwszego dnia z zajęciami dydaktycznymi udaliśmy się całą grupą na integracyjne piwo i od razu poczułem się w pełni częścią tej grupy.
Dostawałem dużo pytań, jak ewentualnie można mi pomóc i zapewnień, że w razie czego mogę liczyć na wsparcie.
Po pierwszym wyjściu szybko nastąpiły kolejne wyjścia, a potem też domówki.
Z tego miejsca mogę podziękować jeszcze raz mojej całej grupie rocznikowej za tak naturalne przyjęcie. Bardzo to doceniam i gdyby nie ono, z pewnością nie czułbym się tak dobrze na nowym wydziale. O niezastąpionych wskazówkach kolegi Oliviera odnośnie rozwiązywania zadań matematycznych nawet nie wspomnę. Jeżeli zdam ten przedmiot, a wiele o tym świadczy, będzie to w dużej mierze jego zasługa.
Poza znajomościami w ramach studiów, nie mogę nie wspomnieć na zakończenie o grupie związanej z Centrum Integracja.
Tak się złożyło, że w minionym roku miałem przyjemność współ-koordynować z nimi grę miejską dotyczącą niepełnosprawności, która odbyła się w Muzeum Emigracji.
To, że tego typu projekty zbliżają ludzi wiedziałem już po Centrum Współpracy Młodzieży.
Nie sądziłem jednak, że nasza kilkuosobowa grupa zintegruje się tak szybko.
Dość powiedzieć, że gra miejska odbyła się w październiku, a w grudniu spędzaliśmy już razem sylwestra. Innym razem, przy okazji urodzin kolegi, odwiedziliśmy, dla mnie po raz pierwszy, escape room.
Oczywiście nic dziwnego, że klimatu, który panuje na naszych spotkaniach, śmiechu z różnego rodzaju żartów sytuacyjnych i tym podobnych zabawnych historii nie da się tutaj opisać.
Mogę powiedzieć tylko jedno. Niewiele jest grup, z którymi tak niepostrzeżenie upływa czas do czwartej w nocy.
Tym optymistycznym akcentem chciałbym zakończyć moje podsumowanie ubiegłego roku. Oczywiście o wielu rzeczach nie napisałem. O niektórych, jak na przykład organizacja Gdańskiego Tygodnia Praw Zwierząt, ponieważ nie starczyło by na to wszystko miejsca. O innych, smutnych, a nawet bardzo smutnych, jak odejście mojego ukochanego pradziadka, ponieważ jest to dla mnie zbyt ciężkie, żeby obnażać się z tym w Internecie.
Ostatecznie jednak, dokonując końcowego bilansu, stwierdzam, że ten rok był pod wieloma względami owocny.
Pozostaje mi tylko życzyć sobie i Wam, by następny rok był jeszcze lepszy, możliwie pozbawiony niepokojów, a za to pełen okazji do samorozwoju.
Pamiętajcie, by zawsze postępować w zgodzie ze sobą i walczyć o to, co naprawdę dla Was ważne i Was uszczęśliwia.
Osobne, dodatkowe życzenia składam też wszystkim moim ukraińskim znajomym i nieznajomym, żeby przede wszystkim odzyskali jak najszybciej swój dom, w którym znów będą się czuć bezpiecznie.
Do następnego wpisu

Kategorie
z życia

A może tak zapytać, czyli jeszcze raz o tym, że niewidomi też znają ludzką mowę i posiadają swoją godność.

Witajcie,
Dziś przychodzę do was, aby podzielić się kolejną sytuacją, która obiektywnie rzecz ujmując, nie powinna mieć miejsca.
Rzecz zdarzyła się w autobusie, kiedy w ostatni wtorek wracałem z dwugodzinnych warsztatów w Centrum Integracja. Współczujecie im, że musieli ze mną wytrzymać aż dwie godziny z okładem? Słusznie. Ja również, ale wróćmy do meritum.
Siedzę sobie grzecznie na swoim miejscu w trajtku, zmierzając w kierunku Dąbrowy, a że za kilka przystanków miałem wysiadać, doszedłem do wniosku, iż najwyższy czas przywdziać kamizelkę odblaskową. Wiecie, jak człowiek ślepy i może nie zauważyć samochodu przechodząc przez ulicę, lepiej, żeby przynajmniej osoba kierująca pojazdem widziała wyraźnie.
Przystępuję więc do zakładania kamizelki i nagle czuję, że ktoś, trudno nawet powiedzieć, czy kobieta, czy mężczyzna, bo się nie odezwał, pomaga mi ją założyć, wyciągając rękę ponad oparciem mojego siedzenia.
Zapewne niewidome czytelniczki i czytelnicy mojego bloga już wiedzą, dlaczego mi się to nie spodobało, ale jeszcze to wypunktuję, bo wpis ma mieć również charakter edukacyjny.
Nie neguję, że ta osoba, która postanowiła wesprzeć mnie w karkołomnym zadaniu założenia kamizelki, miała najprawdopodobniej dobre intencje. Powinna jednak zabrać się do tego całkiem inaczej.
Przede wszystkim, jeśli ktoś znajdzie się w podobnej sytuacji, powinien zapytać, czy pomoc jest potrzebna i poczekać na informację zwrotną. Naprawdę. Osoby niewidome posługują się ludzką mową czynnie i biernie i raczej nie gryzą.
Jeśli jednak pomocy udzielamy osobie, która nawet może jej nie potrzebować, naruszamy etykietę i w skrajnych przypadkach możemy pogorszyć sytuację, zamiast ją poprawić.
Odwołując się do opisywanego człowieka w autobusie, w moim odczuciu nieświadomie postąpił on niewłaściwie z trzech powodów.
Po pierwsze naruszył on moją przestrzeń osobistą bez mojego przyzwolenia. Jest to ten sam mechanizm, co w przypadku chwytania za laskę osoby niewidomej, prowadzenia jej gdzieś bez pytania, czy dotykania wózka osoby z niepełnosprawnością ruchową.
Nie mówię oczywiście, że absolutnie nigdy takich rzeczy się nie robi, ale powinno to być poprzedzone komunikatem głosowym i przyzwoleniem ze strony osoby z niepełnosprawnością.
Po drugie, jeśli dotykamy niewidomego bez ostrzeżenia, możemy po prostu go przestraszyć, ponieważ nie widzi on przysłowiowej ręki zbliżającej się do jego ramienia.
Wreszcie po trzecie, wydaje mi się, że osobie sprawnej raczej nie poprawialibyśmy kamizelki, wystającej ze spodni koszuli, czy co tam sobie podstawicie, a w każdym razie zdarza się to znacznie rzadziej. To tak samo, jak w restauracji, gdzie istnieje zasadnicza różnica pomiędzy zwróceniem komuś uwagi, że jest brudny na twarzy, a samodzielnym wytarciem mu tej twarzy chusteczką, najlepiej z zaskoczenia.
Jeśli nie robimy takich rzeczy w przypadku osób pełnosprawnych, nie róbmy też tego w odniesieniu do osób z niepełnosprawnością, bo inaczej zakładamy, że istnieje jakaś kategoryzacja i różnica pod względem poczucia godności jednych i drugich.
Jak mówię, nie jest tak, że w ogóle nie jestem tolerancyjny i nie biorę pod uwagę popełniania błędów z niewiedzy, a nie ze złej woli.
Gdyby tak było, pewnie w podobnych sytuacjach nie odpowiadałbym stanowczo dziękuję, poradzę sobie, a za to nie mniej stanowczo, proszę nie naruszać mojej przestrzeni osobistej, lub zwyczajnie łapy przy sobie.
Jest to jednak dla mnie dalej niekomfortowe i frustrujące.
Reasumując, jaki jest złoty środek, aby nie pozostać obojętnym/ obojętną, a jednak nie naruszać cudzej prywatności?
Zawsze pytajcie czy i jak pomóc, a tam, gdzie macie wątpliwości, po prostu postępujcie tak, jak w standardowej sytuacji komunikacyjnej z osobami pełnosprawnymi.
Z tą refleksją zostawiam Was i do następnego wpisu.

Kategorie
z życia

Kolejne ogłoszenie – druga część wywiadu

Witajcie,
Dzisiaj krótko, na temat i zgodnie z tytułem wpisu. Dzisiejszego wieczoru, w radiu Eska trójmiasto, jak ostatnio po godzinie 21:30 poleci druga część mojego wywiadu. Tym razem będę mówił o książce i przebiegu mojej edukacji. Chętnych serdecznie zapraszam do słuchania.
Trzymajcie się i do następnego wpisu.

Kategorie
z życia

Ogłoszenie

Hej hej,
Dzisiaj bardzo krótki wpis. Pisałem Wam ostatnio trochę o najnowszych losach mojej książki, Promienia nadziei. Nie napisałem Wam jednak, bo szczerze zapomniałem, że w związku z Promieniem udzielałem również wywiadu dla radia Eska. Mówiłem nie tylko o powieści, ale także trochę o mojej edukacji i dostępności przestrzeni. Dzisiaj, w Esce Trójmiasto o godzinie 21:30 w audycji Magazyn reporterów, zostanie wyemitowana pierwsza część wywiadu.
Gdyby ktoś chciał posłuchać, zapraszam. Będę również informował o kolejnej odsłonie, ponieważ materiał został rozbity ze względu na rozmiary. To chyba tyle z ogłoszeń parafialnych duszpasterskich drobnych, jak to mawiała jedna moja nauczycielka.
Trzymajcie się i do następnego wpisu.

Kategorie
z życia

O biegówkach, rejestratorach i niewidzialnych przyjaciołach. Nie. To nie tak. Jeszcze nie zwariowałem

Witajcie,
Niedawno obiecałem Wam, że odświeżę kategorię poświęconą mojemu życiu codziennemu. Wypada więc się z tego wywiązać, a okoliczność, że teraz powinienem pisać którąś z czterech rzeczy na uczelnię, tudzież przygotowywać którąś z trzech prezentacji ustnych, tylko ułatwiła mi podjęcie decyzji. Nie ma przecież lepszej motywacji, niż wola znalezienia pretekstu, żeby nie robić czegoś, co w sumie zrobić się powinno, ale nie bardzo się chce. Przechodząc do głównej części wpisu, powiedziałem Wam, że trochę się ostatnio u mnie działo. Żeby to opisać, trzeba cofnąć się do lutego, konkretnie do szesnastego dnia tego miesiąca. Tego dnia rozpoczął się pierwszy z dwóch wyjazdów, które mimo pandemicznych realiów udało mi się odbyć w ostatnim czasie. Generalnie wycieczka ta wynikła dość spontanicznie. Napisał do mnie człowiek z fundacji Ari Ari, w której projektach online uczestniczyłem w zeszłym roku. Zapytał, czy przypadkiem nie byłbym zainteresowany wyjazdem w Beskid niski, oczywiście w małej kilkuosobowej grupce. Mieliśmy pojechać do Zawadki Rymanowskiej i spędzić cztery dni w jednej z tamtejszych agroturystyk. O co dokładnie chodziło. Z fundacją skontaktował się reżyser filmów dokumentalnych, który kręcił dokument o rodzinie prowadzącej tamto gospodarstwo. Do ujęć potrzebował ludzi, którzy byliby po prostu gośćmi agroturystyki. Dostaliśmy więc jako uczestnicy propozycję, żeby pojechać tam i zgodzić się na wykorzystanie naszego wizerunku. W zamian mieliśmy opłacony cały pobyt plus możliwość skorzystania ze wszystkich dostępnych w agroturystyce atrakcji. Dodatkowo, co osobiście uważam za fajny akcent, mogłem też zabrać osobę towarzyszącą w charakterze przewodnika, która jechała normalnie na prawach uczestnika. Pojechałem na wycieczkę z Agnieszką, o której wspominałem kilka wpisów temu w kontekście zielonych słoni. Z całego wyjazdu najbardziej męcząca była sama podróż. Najpierw pociągiem z Gdyni do Warszawy, potem busem z Warszawy do Krosna, a na końcu z krosna odbierał nas samochodem nasz gospodarz. Do Zawadki stamtąd było jakieś czterdzieści minut drogi. Łącznie byliśmy w trasie dosłownie cały dzień, ale opłaciło się. Z pewnością długo będę wspominać ten wyjazd. Można powiedzieć, że to mój taki niezamierzony prezent urodzinowy. A co robiliśmy na miejscu? Każdego dnia coś innego. Pierwszy dzień po śniadaniu zaczęliśmy od własnoręcznego wyrabiania chleba. Było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie i nawet można było się zmęczyć, ale tak pozytywnie. Ten, kto miał kiedyś możliwość mieszania zaczynu na pewno wie, co mam na myśli, kiedy mówię o zmęczeniu, zwłaszcza ręki, którą się miesza. Było jednak też przy tym sporo zabawy i śmiechu. Tego samego dnia uczestniczyliśmy w warsztatach lepienia w glinie. Jak się dowiedzieliśmy, nasz gospodarz miał profesjonalną pracownię wytwarzania glinianych wyrobów. Każdy po warsztatach mógł również zabrać na pamiątkę swój wytwór, który do czasu naszego wyjazdu z Zawadki został wypalony. Większość osób wylepiła sobie jakieś naczynia, ale ja byłem oryginalny i pozostałem przy tym, czego wylepianie najlepiej mi wychodzi, czyli przy figurkach: różnych postaciach i zwierzętach. Nie byłbym sobą, gdyby wtedy nie powstał żaden dinozaur. Powstał, konkretnie brachiozaur, a oprócz tego wykonałem postać narciarki dla mojej mamy i lisa dla najlepszej przyjaciółki. Oczywiście figurki nie były przypadkowe. Dzień zakończyliśmy wizytą u zwierząt gospodarskich, czyli w tym przypadku owiec i gęsi. Gęsi były bardzo charakterne i często zabierały głos. W pewnym momencie stwierdziłem nawet, że zupełnie tak, jak moja babcia. 😛
Drugi dzień, o ile dobrze sobie przypominam, rozpoczęliśmy od kuligu. Fajne doświadczenie. W naszej pamięci pozostał również pan powożący kuligiem. Nawet nie wie, ile śmiechu nam dostarczył. Był to taki typowy góral. Nie zapomnę, jak jedna uczestniczka zrobiła sobie z nim zdjęcie na koniec kuligu, a on NATO. Ach. Tylko zdjęcie? A ja myślałem, że my się całować będziemy. 😀 Cóż. Incydent ten stał się asumptem do wielu późniejszych żartów, które towarzyszyły nam do końca wyjazdu, tym bardziej, że Pan Jan dodał jeszcze, że gdyby wiedział, to by się lepiej ubrał. Chyba nawet wspomniał coś o jakimś garniturze. 😀
W drugiej części dnia wszyscy chętni mogli wziąć udział w masarzu metodą Bowena. Wykonywała go nasza gospodyni, która z wykształcenia była fizjoterapeutką. Chcąc Wam opisać ten masarz, mogę powiedzieć tyle, że jest to w gruncie rzeczy rodzaj masarzu powięziowego, ale bardzo subtelny. Osoba masująca wykonuje rękami bardzo delikatne ruchy na ciele masowanego i w ten sposób pobudza różne partie nerwów i mięśni. Było to dla mnie ciekawe przeżycie, bo z natury lubię doświadczać nowych rzeczy.
Trzeciego dnia miałem okazję po raz pierwszy w swoim życiu jeździć na biegówkach. Trzeba było widzieć, ile razy się przewracałem, ale w końcowej fazie szło mi już coraz lepiej. Serio. 😀
Tu wartą odnotowania wydaje się historia z niewidzialnym przyjacielem, czy ściślej rzecz biorąc, przewodnikiem. Otóż jedna z uczestniczek, mimo, że była również niewidoma, bardzo pewnie poruszała się na swoich biegówkach, włącznie z płynnym skręcaniem. Wszyscy widzący, którzy ją obserwowali, mówili, że świetnie sobie radzi i jest bardzo zdecydowana w swoich ruchach. Skąd była ta pewność siebie? Zagadka rozwiązała się dopiero później. A było to tak. Beata, Bo tak właśnie miała na imię owa uczestniczka, poruszała się z taką pewnością, ponieważ przez cały czas kierowała się za osobą jadącą przednią. Tak przynajmniej jej się wydawało. Okazało się jednak, że źródłem odgłosów, które Beata wzięła za życzliwego przewodnika z przodu były jej własne narty. Tak oto, dzięki wsparciu niewidzialnego towarzysza, Beata z niezachwianą pewnością siebie przebyła na biegówkach sporą część trasy. To również przyjęło się jako żart wyjazdu i zostało wpisane do księgi gości w agroturystyce jako anegdota. Ja z kolei stwierdziłem, że na miejscu Beaty brałbym się za tego niewidzialnego przewodnika, a odpuścił sobie Pana Jana. Słowo wyjaśnienia. To właśnie Beata robiła sobie z Panem Janem zdjęcie. 😀
Pod wieczór złożyliśmy wizytę konikom polskim. Bardzo przyjemne oswojone stworzenia. Szczególnie jedna klacz wyraźnie sobie mnie upodobała i często do mnie podchodziła. 😀
Niestety dla niej, nasze gusta okazały się nieco rozbieżne. 😀
Tak oto dotarliśmy do końca wyjazdu. Czwartego dnia po śniadaniu wracaliśmy do domów. Wiele miłych wspomnień jednak zostało, a i dokument, któremu w gruncie rzeczy zawdzięczamy wyjazd, czeka na obejrzenie. Na koniec muszę jeszcze napisać parę słów o atmosferze w agroturystyce. Była otwarta i cudowna. Można było się poczuć praktycznie jak u rodziny. Gospodarze byli bardzo bezpośredni i spędzali z nami dużo czasu. Poza wszystkim, byli ciekawymi ludźmi. Wykształcili się chyba w Warszawie, ale już wiele lat temu stwierdzili, że duże miasto nie dla nich i postawili na kontakt z naturą. Bardzo mi się też podobało, jak wychowywali dzieci w duchu dużej otwartości, tolerancji i empatii. Pamiętam, jak raz szedłem do jadalni, a wiadomo, w takich miejscach jadalnia to duża przestrzeń z porozstawianymi ławami, czyli teren trudny dla niewidomych. Trochę się zgubiłem. Wtedy podszedł do mnie najmłodszy syn naszych gospodarzy mający może trzy, cztery lata i powiedział, zaprowadzę cię do Twojej ławki. No i rzeczywiście zaprowadził. Bardzo kontaktowa była też jego starsza siostra ucząca się już w liceum. Spędzała z nami dużo czasu i znaleźliśmy wspólny język.
I jest jeszcze jedna rzecz, o której nie mogę nie napisać. Jedzenie. To było coś pysznego. Akurat dobrze trafiłem ze swoim ograniczaniem mięsa, bo dużo było potraw wegetariańskich, choć oczywiście mięsne były również. Do dzisiaj pamiętam wegetariański pasztet z grzybów, coś na kształt nutelli z orzechów i daktyli, a pierogi ruskie w tamtym wydaniu były bezwątpienia najlepszymi pierogami ruskimi, jakie do tej pory jadłem.
Tak oto wyglądał wyjazd w Beskid Niski.
Teraz napiszę kilka słów o drugim wyjeździe, choć nie będę się aż tak rozpisywał. W pierwszej połowie marca byłem mianowicie na szkoleniu z zakresu tyflo-informatyki, które sponsorowało swoim niewidomym studentom UG. Na początku nie wiedziałem, czy jechać, ale ostatecznie stwierdziłem, że jak wszystko jest finansowane, to czemu nie. Szkolenie odbywało się w Kielcach w ośrodku Medison. Ze względu na obostrzenia pandemiczne, w szkoleniu brały udział tylko dwie osoby. Ja i jeszcze jedna znajoma z UG. Program szkolenia był zindywidualizowany i dostosowany do potrzeb. Uczyliśmy się tego, czego chcieliśmy się uczyć. Wbrew moim początkowym obawom, nauczyłem się nowych, przydatnych rzeczy, między innymi efektywniejszej obsługi dysku gugle, wydajniejszego korzystania z Worda, aż wreszcie najważniejszego: obsługi bankowości elektronicznej. Zapoznałem się również bliżej z programami ułatwiającymi niewidomym nawigację w terenie. Niezamierzoną korzyścią okazał się też nowy dyktafon. Na wyjeździe zetknąłem się bowiem z rejestratorem LSP4 posiadającym, jak pewnie wiele z Was wie, przewodnik głosowy. Traf chciał, że mój poprzedni dyktafon, który służył mi już osiem lat, albo więcej, postanowił definitywnie przejść na emeryturę parę dni po moim powrocie ze szkolenia. Skorzystałem więc z okazji i zakupiłem rejestrator od Medisona, tym bardziej, że miałem możliwość zakupienia go ze środków zgromadzonych na moim koncie w fundacji Polsat. Tak oto zostałem szczęśliwym posiadaczem rejestratora LSP4, z którego zresztą nagrywałem ostatnie wpisy głosowe.
Tu również atmosfera była bardzo przyjemna i swobodna, ale jeśli mam porównywać, pod względem klimatu bardziej podobał mi się pierwszy wyjazd. Wiadomo. Całkowicie inny charakter wycieczki. Nawiasem mówiąc, mogę dodać, że Pan, który prowadził szkolenie, oczywiście bardzo usilnie namawiał mnie, żebym zrezygnował z NVDA na rzecz Jawsa, ale póki co zostałem przy swoim.
Zbliżając się do końca tej mojej gadaniny, powiem jeszcze parę słów o Promieniu nadziei, bo obiecałem Wam to przy okazji Q and A.
Jak powiedziałem, sprawa książki ruszyła dzięki Pani Dyrektor z mojego liceum, która skontaktowała mnie ze współpracującym ze szkołą wydawnictwem. Wyraziła też chęć pomocy w uzbieraniu środków potrzebnych do ewentualnego wydania. Od czasu jednak, gdy nagrywałem odpowiedzi do Q and A, trochę się zmieniło, bo dostałem wstępną opinię wydawniczą.
Generalnie opinia jest całkiem pozytywna. Styl został oceniony jako dobry, ale, co mnie nie zdziwiło, fabuła za schematyczną. Było to do przewidzenia, skoro zacząłem pisać tą książkę w wieku dwunastu lat, a potem nie pisałem całkowicie na nowo. I tak pozmieniałem dużo rzeczy, bo gdyby nie to książka na pewno byłaby nie schematyczna. Byłaby po prostu nie schematycznie beznadziejna, a mam przeczucie, że taki rodzaj wykroczenia poza schematy mógłby mi nie pomóc. 😀
Największym problemem w tej chwili jest objętość książki. Po sformatowaniu jej w sposób przyjęty w wydawnictwie, powieść ma ponad dziewięćset stron. Czyżby szykował się nowy Zakon feniksa? Choć pod względem klimatu to bardziej Władca pierścieni. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Być może książkę będzie trzeba odchudzić, czego bym nie chciał. Póki co czekam, aż Pani Dyrektor zapozna się ze wstępnym kosztorysem i zadecyduje, czy szkoła chce wspierać tak duży projekt literacki.
Na zakończenie tego randomowego wpisu, znowu na chwilę zmienię temat i pochwalę się Wam, że ostatnio po raz pierwszy wystąpiłem na konferencji uniwersyteckiej. Co prawda studenckiej, ale zawsze. Konferencja była organizowana z okazji dnia pedagoga specjalnego i dotyczyła różnych rodzajów i aspektów niepełnosprawności. Ja opowiadałem o architekturze i komunikacji z perspektywy osoby niewidomej.
Chyba wyszło nienajgorzej.
Jakby ktoś był zainteresowany, całość konferencji online została nagrana przez organizatorów. Mogę udostępnić link.
Najbardziej sensacyjnym faktem z tamtego wystąpienia jest to, że zdążyłem powiedzieć wszystko i wyrobić się w czasie przewidzianym na wykład. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to nie żart. 😀
Może to początek jakiegoś nowego, obiecującego okresu w moich wystąpieniach.
Z tą nadzieją, aczkolwiek zapewne złudną, zostawiam Was, bo piszę przynajmniej tak samo rozwlekle jak mówię, zwłaszcza momentami.
Trzymajcie się, komentujcie i do następnego wpisu

Kategorie
z życia

O książkach, wyjazdach i zielonych słoniach, czyli podsumowanie roku 2020

Witajcie,
Szczerze mówiąc, nie myślałem, że dzisiaj będę zamieszczać ten wpis. Dawałem sobie czas do końca przyszłego tygodnia, bo teoretycznie powinienem w tej chwili robić coś całkowicie innego związanego z uczelnią. Ostatecznie jednak, pod wpływem czytania podsumowań na innych blogach zdecydowałem, że nie będę zwlekał również ze swoim. Rok 2020 był to dziwny rok, że sparafrazuję klasyka. Każdy doświadczył tego na swój sposób i zapewne każdy był w pewnym momencie zmuszony do weryfikacji wcześniejszych planów. Nie chcę, żeby ten mój wywód był zbyt pesymistyczny. Lepiej skoncentrować się na pozytywach, dlatego lista zażaleń składanych tu przeze mnie na ubiegły rok nie będzie długa. Chwilę jednak ponarzekam. W końcu narzekanie to nasz narodowy sport, a teraz wszystko, co narodowe jest na czasie, więc dochowam wierności trendom. 😀
Rzeczą, której najbardziej brakowało mi w minionym 2020 były wyjazdy w gronie rówieśników i w tej sferze najmocniej odczułem efekt obostrzeń pandemicznych. Z powodu wiadomej sytuacji, nie mogłem pojechać na tydzień filozoficzny do Lublina, nie odbyła się majówka filozoficzna, ani wyjazd z fundacją kultury bez barier, o której pisałem już przy okazji zeszłorocznego podsumowania. Nie ukrywam, że były to dla mnie dość duże straty. Wiadomo. W depresję nie wpadłem, ale smutno było. Jestem zwierzęciem zdecydowanie stadnym i potrzebuję bezpośrednich relacji z innymi, możliwości poznawania nowych ludzi i po prostu wspólnego spędzania wolnego czasu. Zawsze też takie wyjazdy akcentują jeszcze bardziej moją niezależność, a to dla mnie istotne. Nie wyszedł także mój wyjazd do Poznania. Żałuję, ponieważ liczyłem, że w ubiegłym roku uda mi się zwiedzić to miasto. Od dawna pociągało mnie ze względu na swoje historyczne znaczenie, obecność muzeum przyrodniczego, a od kilku miesięcy również ze względu na bliskość Puszczykowa i muzeum Arkadego Fiedlera, mojego zeszłorocznego objawienia literackiego.
Poza wszystkim miał to być fajny wyjazd towarzyski, typowo turystyczny, bez skupiania się na jednym konkretnym celu, a właśnie przyjemnym spędzeniu czasu, luźnym włóczeniu się po mieście i zaliczaniu wybranych jego atrakcji. Przyznam, że brakuje mi generalnie takich wyjazdów, z ludźmi w moim wieku i w celach w stu procentach rekreacyjnych. Niestety i tutaj pandemia pokrzyżowała plany, a w sumie mam bardzo silne wrażenie, że nie tylko pandemia. Mniejsza z tym. Było, minęło, a ja obiecałem, że będzie więcej optymizmu, niż narzekania. Co zatem przydarzyło mi się fajnego w 2020. Lecąc od początku, w kolejności kalendarzowej, szkolenie z realizacji projektów metodą Design Thinking. Kiedyś poświęciłem temu wyjazdowi i wyniesionym z niego korzyściom cały wpis, więc zainteresowanych odsyłam właśnie tam. W minionym roku przekonałem się też jeszcze raz, jak ważne i budujące jest poczucie, że ma się wokół życzliwe osoby, które o nas pamiętają, zwłaszcza w sytuacji, gdy tak-zwana codzienna normalność zostaje zaburzona, co odczuliśmy chyba wszyscy.
Dziękuję tym wszystkim, którzy w zeszłym roku po prostu byli obecni, mimo, że dla każdego był to na swój sposób trudny czas. Dziękuję za spacery, kiedy po całkowitym lock downie były już możliwe i za telefony, które poza tym, że same w sobie były bardzo miłe, stanowiły też namiastkę bezpośrednich relacji.
Kolejną rzeczą, której nie mogę nie docenić, jest sprawność, z jaką środowiska, w których działam przeszły w tryb zdalny, dzięki czemu nie byłem zmuszony do aż tak dużych ograniczeń swojej aktywności. Może zaskoczę większość z was, ale przyznam, że generalnie pozytywnie oceniam funkcjonowanie uczelni w przestrzeni online. Pewnie to specyfika kierunku, natomiast trzeba powiedzieć, że z mojej perspektywy zajęcia nie straciły zbytnio na swojej merytoryczności, czy dostępności, a nawet udział w nich stał się w pewnym sensie łatwiejszy. Nie wiązał się na przykład z koniecznością dojeżdżania na wykłady. To z kolei sprawiło, że miałem więcej czasu i mogłem zaangażować się maksymalnie również w działalność społeczną w mojej organizacji. Gdybym musiał uczestniczyć stacjonarnie w zajęciach uczelnianych, na pewno nie dałbym rady w tak dużym stopniu poświęcać się wolontariatom. I tu kolejne optymistyczne odkrycie. Okazało się, że wiele działań projektowych, choć oczywiście w trochę zmodyfikowanej formie, udało się przenieść w przestrzeń wirtualną. Był to z jednej strony sukces naszych zespołów koordynujących działania, ale z drugiej zasługa adresatów projektów, którym nadal chciało się aktywnie spędzać czas, choć w zmienionej konwencji. Wiele nauczyłem się dzięki podjętym w ubiegłym roku inicjatywom. Za sprawą współorganizowanego przeze mnie warsztatu RPG poświęconego tematyce ekologicznej, znacznie poszerzyłem swoje spojrzenie na tematy związane z problemami środowiska naturalnego i zamierzam nadal rozwijać się w tym zakresie. Po raz pierwszy zetknąłem się też w bardziej kompleksowym sensie z problemem wypalenia aktywistycznego, dzięki współprowadzeniu warsztatów jego dotyczących. Dzisiaj, dzięki tym warsztatom wiem więcej o aktywizmie, komunikacji interpersonalnej, czy sygnalizowaniu własnych potrzeb, a istnieje możliwość, że w tym roku będziemy kontynuować ten projekt. Całe wydarzenie było organizowane w ramach szerszej inicjatywy Wolontariat dla wszystkich, pod kątem której mieliśmy na początku zeszłorocznych wakacji parodniowe szkolenie wyjazdowe. To następna rzecz, którą wspominam bardzo pozytywnie, głównie ze względu na atmosferę: twórczą, wesołą i sprzyjającą integracji. Skoro już jestem przy wyjazdach, które mimo wszystko się udały, nie mogę nie wspomnieć o dwóch pobytach w Warszawie, w tym również na Sylwestra, i w Kątach rybackich. Wszystkie te trzy wyjazdy spędziliśmy w małym czteroosobowym gronie z jednymi znajomymi, a ich otwartość i poczucie humoru sprawiły, że był to niezapomniany czas. Dziękuję. Zbliżając się do końca mojego podsumowania, wspomnę jeszcze o nabytych umiejętnościach technicznych. Zmuszony okolicznościami, jak wielu innych, musiałem opanować komunikatory, które staną się chyba swoistym symbolem roku 2020, czyli Zooma i Teamsa. Mimo, że początki nie były najłatwiejsze, z pomocą cierpliwych znajomych i własnej determinacji, udało mi się wreszcie je obłaskawić, przy czym Teams nadal momentami działa mi na nerwy.
Dzięki technikom online?owym mogłem też wrócić do paleontologii. Dawno nie dowiedziałem się tylu rzeczy, co w zeszłym roku za sprawą wykładów organizowanych przez Muzeum Ziemi w Warszawie i udostępnianych na youtube. Ukończyłem też parę kursów na Copernicus College poświęconych filozoficznym i metodologicznym aspektom teorii ewolucji.
A co w sferze, z którą zawsze się tak utożsamiam, czyli w sferze książek? Tutaj też dużo się działo, jak wiedzą Ci, którzy czytali regularnie mojego bloga. Wprawdzie nie udało mi się przeczytać stu książek, o co chodzi wiedzą również czytelnicy bloga, ale kilka jednak zaliczyłem. Zmianą było to, że w zeszłym roku gatunkiem, po który sięgałem najczęściej nie była fantastyka, ale literatura przygodowa i podróżnicza.
Serio. Nie przesłyszeliście się. Może to swoista rekompensata za nieudane wyjazdy? W każdym razie do fantastyki z pewnością wrócę i to już wkrótce. Kto wie, ten wie, jak wieloznaczne to pojęcie. 😀 Ubiegły rok to także rok nowych znajomości. W sumie od czasu, gdy dołączyłem do CWM, każdy rok to nowe znajomości. Co szczególnie zadziwiające, te stare cały czas trwają, a to oznacza, że ludzie jakoś zemną wytrzymują. Myślicie, że to dlatego, że jednak nie jestem aż tak nienormalny, czy raczej to kwestia złego wpływu, który wywieram na te osoby, sprawiając, że z czasem dysproporcja nienormalności się wyrównuje. :p
Może łatwiej będzie Wam odpowiedzieć na to pytanie, jeśli zaznaczę, że po paru tygodniach znajomości, wspólnie z moją nową wolontariuszką Agnieszką powołaliśmy do istnienia zielonego słonia, który, jak wieść niesie, straszy w gdańskich lasach. 😀
Nie wiecie o co chodzi? Nie dziwię się, ale gdybyście nie mogli spać po nocach z tego powodu, piszcie w komentarzach. Spróbuję wyjaśnić. Ile mieliśmy z Agą śmiechu w związku z tą historią, to nasze. Ostatnie już osiągnięcie, którym chciałbym się z Wami podzielić, to ukończenie mojego pierwszego artykułu naukowego. Jak dobrze pójdzie, ukaże się on w jednym z filozoficznych czasopism. Na razie trafił do recenzji, więc wieżę, że rozstrzygnięcie już niedługo. Ukończenie tego artykułu było dla mnie ważnym osiągnięciem, oczywiście zaraz po zielonym słoniu. 😛
W ten sposób dotarliśmy do końca mojego podsumowania ubiegłego roku. Tym, którzy dotrwali, życzę, żeby ten nowy rok 2021 był normalniejszy od poprzedniego pod każdym względem, pod jakim tylko chcielibyście żeby się poprawił. Życzę, żeby każdy wszedł w ten nowy rok z optymizmem, zostawiając za sobą zeszłoroczne niepowodzenia i zawsze widział szklankę do połowy pełną. Miejmy nadzieję na powrót do codzienności, jaką znaliśmy sprzed pandemii, ale też bądźmy elastyczni, aby umieć dostosować się do tego, co nowe i móc w tym nowym realizować swoje założenia. W końcu życzę Wam dużo asertywności, zarówno w relacjach z innymi, jak i w odniesieniu do przekazów medialnych. Miejmy swoje zdanie i miejmy odwagę go bronić, ale racjonalnie. Szanujmy innych, nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy się od nas różnią. Słuchajmy ich i wyciągajmy dla siebie to co najlepsze, kiedy trzeba, przyznając się do błędu, a jednocześnie nie dając sobą manipulować. Zachowujmy obiektywizm i złoty środek, patrząc na rzeczy zawsze wieloaspektowo i z wielu perspektyw, bo zazwyczaj taki właśnie mają charakter. Życzę Wam tego wszystkiego, a sobie dodatkowo motywacji i szczęścia w tym przełomowym dla mnie roku, bo roku obrony magisterki. Wierzę jednak, że pójdzie dobrze, tym bardziej, że 2021 jest rokiem bohatera mojej pracy, a więc Stanisława Lema. Serio. Nie planowałem tego. 😀
Do usłyszenia w następnym wpisie i oczywiście komentarze do Waszej dyspozycji.

Kategorie
z życia

Fabryka Pomysłów, czyli co robiłem przez ostatni weekend

Witajcie,
Nieczęsto zamieszczam coś w tej kategorii, bo też nie codziennie dzieje się u mnie coś wymagającego szczególnych adnotacji, ale ostatnio coś takiego moim zdaniem miało miejsce. Otóż w zeszłym tygodniu, od piątku do niedzieli, byłem na szkoleniu Fabryka pomysłów, od którego tytuł wziął niniejszy wpis. Teraz napiszę coś więcej o samym szkoleniu. Było to szkolenie z zakresu tworzenia i realizacji projektów dedykowanych społecznościom lokalnym. Wiadomość o nim dostaliśmy razem z moją przyjaciółką z organizacji w której działamy. Wydarzenie miało miejsce pod Warszawą. Stwierdziłem, że wezmę udział w rekrutacji. Uznałem, że zawsze to okazja, żeby wziąć udział w ciekawej inicjatywie, podnieść swoje kompetencje w zakresie koordynowania projektów, co ostatnio robię coraz częściej, po prostu wyrwać się z domu i poznać nowych, inspirujących ludzi. Zaproszenie do uczestnictwa w inicjatywie było tym bardziej kuszące, że wszystkie koszty związane z wyżywieniem i zakwaterowaniem pokrywała Narodowa Agencja Korpusu Solidarności odpowiedzialna za organizację eventu.
Przyznam szczerze, że gdy wypełniałem ankietę zgłoszeniową, miałem małe nadzieje na pozytywne rozpatrzenie. Od razu włączyła mi się funkcja samokrytyki. Uważałem, że na pewno moje pomysły na projekty są słabe, ja mam na koncie za mało zrealizowanych inicjatyw społecznych, a na dodatek w momencie wypełniania zgłoszenia zapomniałem uwzględnić połowy rzeczy. Czekało mnie jednak pozytywne zaskoczenie. Zakwalifikowałem się. Samo szkolenie było zasadniczo prowadzone przez trzy trenerki, a właściwie dwie i tą babeczkę, z którą pisaliśmy w sprawie zgłoszeń. Jeśli chodzi o samo tematykę spotkania, to było ono poświęcone przede wszystkim metodzie realizacji projektów nazywanej Design Thinking. Nie wdając się w szczegóły, jest to metoda projektowa, której podstawowe założenie można streścić w haśle odbiorcy w centrum uwagi. Chodzi o to, aby każdy projekt był poprzedzony uważnym rozpoznaniem potrzeb naszej społeczności i diagnozą ich problemów. Potem tworzy się wyzwanie projektowe i realizuje się projekt w dobranej grupie inicjatywnej. Oczywiście w samym projekcie też jest wiele faz, które są konieczne, żeby działanie w ogóle miało szansę powodzenia. Na ich temat nie będę się jednak tu rozpisywał, bo nie o to chodzi w tym wpisie. Co dał mi ten wyjazd? Wypływające z niego korzyści można podzielić na dwie duże grupy, a mianowicie profity związane ze zwiększeniem kompetencji w działaniach prospołecznych i te towarzyskie. Do grupy pierwszej mogę zaliczyć na początek na pewno samo doświadczenie, jakim był udział w podobnym wydarzeniu. Był to mój pierwszy raz w takiej inicjatywie, w związku z czym całokształt stanowił nowość i pouczający epizod. W zeszłym tygodniu po raz pierwszy zetknąłem się także z metodą Design Thinking. Wcześniej słyszałem o niej pobieżnie, ale teraz, kiedy wiem już o niej trochę więcej, będę mógł wykorzystywać ją w praktyce moich działań społecznych. Dowiedziałem się sporo na temat zarządzania projektami od strony formalnej. Nie ukrywam, że było to dla mnie istotne. Przed szkoleniem miałem niewielką wiedzę w tym zakresie i bardzo liczyłem, że podczas spotkania kwestie te zostaną nam przybliżone. Nie zawiodłem się. I chociaż informacji było zbyt dużo, by wszystko szczegółowo zapamiętać i tak teraz czuję się bardziej przygotowany do wszystkich okołoprojektowych formalizmów, tym bardziej, że prezentacje wykorzystywane przez trenerki w czasie szkolenia zostały nam na szczęście przesłane. Lećmy dalej. Kolejnym profitem jest zaproszenie do internetowego kursu poświęconego realizacji projektów. Po ukończeniu tego kursu będzie możliwe złożenie wniosku o dofinansowanie przez Narodową Agencję, ale także UE własnego projektu społecznego. Wszystko kończy się również certyfikatem, który zawsze się przyda na przykład przy ewentualnym szukaniu pracy. Poza tym wszystkim szkolenie Fabryka Pomysłów dało mi możliwość skonfrontowania swoich wizji projektów lokalnych z opinią oraz wizjami innych osób z poza mojego ścisłego środowiska. Mogłem także sam posłuchać, w jaki sposób działają inni młodzi ludzie z całej Polski, bo o czym jeszcze nie wspomniałem, szkolenie było adresowane do ludzi między osiemnastym, a trzydziestym rokiem życia.
No dobrze. Teraz może przejdę do drugiej grupy profitów , czyli do co najmniej tak samo dla mnie istotnych profitów towarzyskich i ogólnie atmosfery wyjazdu.
Tutaj trzeba od razu powiedzieć, że było wspaniale i jeżeli chodzi o trenerki, i jeżeli chodzi o samych uczestników. To, co bardzo podobało mi się w samym sposobie prowadzenia szkolenia, to podejście trenerek. Z jednej strony były zdyscyplinowane i trzymały się ram czasowych, a z drugiej podchodziły do nas bardzo ciepło, traktując nas po partnersku i bez zbędnego dystansu. Jeszcze ważniejsze jednak było nastawienie uczestników. W spotkaniu wzięli udział bardzo fajni ludzie, pełni pasji, pomysłów i dobrej energii. Mimo, że każdy był inny, na innym etapie życia, edukacji, po różnych kierunkach i z różnymi doświadczeniami, bardzo szybko się zintegrowaliśmy i mogliśmy spędzać bardzo miło czas. Wszystkie wieczory schodziły nam wspólnie, a niektórzy siedzieli do naprawdę późnych godzin nocnych, nie przejmując się tym, że rano trzeba wcześnie wstać. Tematy na które się rozmawiało były tak różne, jak w różnych kierunkach byli wykształceni ludzie. Teraz nie pamiętam wszystkich, ale na pewno było parę osób po kognitywistyce, jedna dziewczyna po socjologii i filozofii, kilka osób z ostatniej klasy liceum, ktoś po botanice, ktoś po ekonomii, ktoś po medycynie. Rozmawialiśmy oczywiście również na tematy niezwiązane ściśle z edukacją, a bardziej z naszymi doświadczeniami życiowymi. No i był jeszcze jeden świetny element naszej integracji. Okazało się mianowicie, że mieliśmy w swoim gronie zawodowego mistrza RPG (gier wyobraźni). Część z nas, w tym ja, skorzystała z takiej okazji i wzięła udział w profesjonalnej sesji RPG. Kto wie, ten wie, ile zabawy może dostarczyć taka sesja, jeżeli jest dobrze przeprowadzona. Co się tam naśmialiśmy, to nasze. Graliśmy również w karty. Dobrze, że przezornie wziąłem własne, obrailowane. Rzeczą, której nie mogę nie podkreślić i która była dla mnie bardzo ważna, było to, że w tamtym towarzystwie nikt nie zwracał uwagi na moją niepełnosprawność. To znaczy, oczywiście, jeśli potrzebowałem w czymś pomocy, zawsze ją otrzymałem, ale w codziennej komunikacji czułem się jak każdy pełnosprawny członek grupy. Dziękuję za to. Podobne odczucia miała z tego, co wiem jedna uczestniczka, która dla odmiany była nie słysząca.
Na pewno nie czuliśmy się wykluczeni, co było tym ważniejsze, że bardzo duża część zajęć w trakcie samego szkolenia również była oparta na ścisłej interakcji i współpracy grupowej, co przyśpieszało tylko integrację.
Teraz chciałbym przejść do następnej części mojego podsumowania, która wpisuje się po części w atmosferę wyjazdu, niemniej jednak uważam, że zasługuje na jakieś wyróżnienie.
Nadmieniłem już, że oprócz mnie, z naszej organizacji informację o projekcie dostała również moja przyjaciółka Janka. Pojechaliśmy na szkolenie razem. To było super. Po pierwsze dlatego, że po prostu było raźniej. Zawsze znacznie fajniej podróżować w towarzystwie, zwłaszcza, jeśli z kimś się dobrze dogaduje, a dodatkowo towarzyszka podróży ma tyle pozytywnej energii. Po drugie jednak była dla mnie dużym wsparciem i podczas drogi, i na miejscu, a nie oszukujmy się, zaufany przewodnik, zwłaszcza w przypadku nieco dalszych wycieczek jest bardzo ważny. Ponownie dziękuję, tym razem Jance za to, że podczas tego wyjazdu mogłem na nią liczyć, co było szczególnie ważne w czasie podróży i na początku szkolenia, kiedy jeszcze nie znałem nikogo z towarzystwa.
Nie widziała przeszkód, w czym akurat jesteśmy podobni, choć na szczęście w jej przypadku to niewidzenie ma charakter bardziej metaforyczny, niż w moim. 😀
Zbliżając się do końca tego wpisu, wspomnę może jeszcze o tym, co ewentualnie oceniałem, nie tyle negatywnie, ale w każdym razie nie 10 na 10. Są to drobne rzeczy. Z organizacji szkolenia, na przyszłość, co zresztą napisałem w ankiecie ewaluacyjnej, dałbym uczestnikom więcej przestrzeni do rozmowy o własnych pomysłach projektowych na forum ogólnym, a nie tylko mniejszych grup. W moim odczuciu było tego jednak minimalnie za mało. Z innych rzeczy, już bardziej pozaorganizacyjnych, nie podobała mi się zbytnio infrastruktura hotelu. To znaczy, niestety stosunek szerokich, pustych przestrzeni do ilości stałych punktów odniesienia zdecydowanie niesprzyjający niewidomym, co utrudniało w znacznym stopniu samodzielną orientację w terenie. Z jeszcze innych rzeczy, część zadań była słabo wykonalna bez wzroku, ale tu muszę przyznać, że to akurat moja wina. Wypełniając ankietę zgłoszeniową, nie wspomniałem, że jestem osobą niewidomą. Nie chciałem, żeby to zaważyło na mojej kandydaturze, czy to na plus, czy na minus. Może był to błąd, bo same trenerki mówiły, że gdyby wiedziały, dostosowałyby bardziej pewne elementy szkolenia. Ostatecznie jednak niedostosowania nie były tak wielkie, by wykluczyć mnie z poszczególnych aktywności, dzięki wsparciu innych uczestników.
Może nawet sprzyjało to jeszcze bardziej mojej integracji z resztą grupy.
Cóż. Na tym chyba zakończę ten przydługi wpis, choć mógłbym go kontynuować jeszcze przez kolejne strony. Mógłbym rozpisywać się o tym, jak fajnym, integrującym pomysłem było losowe dobieranie nas w zespoły do poszczególnych zadań, albo o tym, jak dobre było jedzenie, ale nie będę tego robił.
W każdym razie powyższe wydarzenie na pewno zostanie na długo w mojej pamięci, na co dowodem niech będzie smutek ogarniający chyba wszystkich w momencie pożegnania. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, z którymi spędziłem ten niezapomniany czas, jeśli jakimś przypadkiem przeczytają ten tasiemcowaty wywód. Gratuluję wszystkim, którzy dotrwali do końca i do następnego wpisu.

Kategorie
z życia

O samodzielności, wymianie i innych rzeczach, czyli podsumowanie roku 2019

Witajcie,
Jako, że wczoraj był ostatni dzień roku 2019, zdecydowałem się na ten wpis. Do tej pory nie publikowałem tu podobnych podsumowań, ale kto wie, może od teraz zmienię tę tradycję.
Jak wspomniałem przy innej okazji, bezpośrednią inspiracją do napisania tych kilku słów, był dla mnie wpis na blogu Weroniki. Znudzonych po lekturze moich dzisiejszych wypocin odsyłam więc z zażaleniem do niej, ale do rzeczy. 😀 Miniony rok był dla mnie pod pewnymi względami przełomowy. Kilka projektów udało mi się sfinalizować, miało miejsce kilka nowych doświadczeń. Są również nowe umiejętności, a poza tym wszystkim, choć bynajmniej nie jest to dla mnie najmniej ważne, wbrew chronologii wpisu, pojawiły się nowe znajomości, a niektóre starsze zostały umocnione.
Zacznijmy może od tego, że w ubiegłym roku, w pierwszej połowie lipca, udało mi się obronić pracę licencjacką. Było to znaczące wydarzenie, bo chociaż pisać potrafię, temat sam sobie dobierałem, a prowadzący seminarium mówili, że licencjat jest na wysokim poziomie, jakaś trema przed obroną zawsze jest.
Ostatecznie jednak wszystko poszło po mojej myśli. Tu muszę jeszcze raz podkreślić, jak ważne było dla mnie to, że w filozofii również dyskutowany jest ewolucjonizm. Dzięki temu mogłem pisać o tym, co naprawdę mnie interesuje i chociaż siłą rzeczy kierunek studiów wymuszał specyficzne podejście do zagadnienia ewolucji, bardziej metodologiczne, niż czysto przyrodnicze, to jednak mogłem realizować na tym polu swoje pasje.
Od razu tutaj mogę wspomnieć, że o czym ostatnio się dowiedziałem, mój licencjat wywarł pozytywne wrażenie również na pracownikach instytutu filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, w związku z czym jest szansa, że pojawi się na jego podstawie artykuł,, który będzie opublikowany w czasopiśmie naukowym. Teraz ruch po mojej stronie, bo muszę ten artykuł poskładać i wysłać do odpowiednich osób. Pozostając w tematach uczelnianych, jak już chyba wszyscy wiedzą, rozpocząłem drugi stopień studiów filozoficznych. W tym miejscu muszę powiedzieć, że mam co do niego mieszane odczucia. Jest to w mojej opinii zdecydowanie odmienny schemat nauczania, niż ten, z którym zetknąłem się na pierwszym stopniu studiów. Odnoszę wrażenie, że o ile pierwszy stopień był rzeczywiście nastawiony na przekazanie nam nowej wiedzy, zapoznanie z dużą ilością myślicieli i teorii, o tyle drugi koncentruje się bardziej na pogłębieniu naszych kompetencji w zakresie zagadnień już omówionych i na kształtowaniu umiejętności.
Jest to oczywiście zrozumiałe i nie twierdzę, że taki model studiowania nie może wielu studentom podobać się nawet bardziej, niż tok podający zajęć oparty na dyktowaniu definicji. Ja mimo to nie wiedzieć czemu wolałem pierwszy stopień, bo czułem realny przyrost wiedzy, chodząc na wszystkie wykłady. Tu nie zawsze mam takie poczucie, choć kilka przedmiotów jest naprawdę świetnych i bardzo dobrze prowadzonych. Kończąc ten wątek mogę na pewno napisać, że na magisterce, przynajmniej na wybranych przedmiotach, pewien poziom wiedzy studenta jest założony na starcie i biorąc to pod uwagę, osobiście poważnie bym się zastanawiał, czy łączyć studia licencjackie na jednym kierunku z magisterką na całkiem innych. Sam przynajmniej na razie nie zamierzam tego robić, ale wiem, że to dość powszechna praktyka, więc wspominam, jak to wygląda z mojej perspektywy.
No dobrze. Zostawiamy studia, tudzież ogólnie naukę i lecimy z następnymi częściami podsumowania. Żeby trzymać się względnie chronologii, napiszę teraz o bardzo udanym wyjeździe, który miał miejsce w sierpniu minionego roku. Był to wyjazd z fundacją kultury bez barier. Dla tych, którzy nie słyszeli o tej fundacji, wspomnę, że organizuje ona dorocznie wyjazdy integracyjne, w których biorą udział zarówno osoby pełnosprawne, jak i te z niepełnosprawnościami, głównie słuchu i wzroku. Każdego roku odbywa się wycieczka do innego miasta na terenie Polski, podczas której uczestnicy zwiedzają różne instytucje kultury i opiniują poziom dostępności pod kątem różnych niepełnosprawności prezentowany przez te instytucje. Nadrzędną ideą przyświecającą działaniom fundacji jest zwiększanie dostępności ośrodków kultury dla osób z niepełnosprawnościami, przy czym zwiększanie to ma być oparte na wskazówkach samych zainteresowanych. Dlatego też po każdym wyjeździe uczestnicy wyliczają mocne i słabe strony dostosowań w odwiedzonych miejscach, a te uwagi są następnie przekazywane poszczególnym instytucjom.
W tym roku celem wyjazdu był Białystok. Zwiedzaliśmy między innymi Muzeum Pamięci Sybiru, Centrum Zamenhofa, czy synagogę w Tykocinie. Był to bardzo owocny i przyjemnie spędzony czas. Trzy dni nieustającego obcowania z kulturą, a co bardzo istotne, także nowymi, wspaniałymi ludźmi. Do tego świadomość robienia czegoś, co przynajmniej z założenia, ma realny wpływ na poprawę sytuacji osób z niepełnosprawnościami. Same atrakcje w poszczególnych miejscach kultury również były w większości przemyślane, choć słabym punktem było Centrum Zamenhofa, gdzie o samym Zamenhofie dowiedzieliśmy się niewiele, a pani przewodniczka wydawała się totalnie nieprzygotowana do oprowadzania, o czym świadczyło między innymi pokazywanie osobom niewidomym zdjęć, żebyśmy sobie po dotykali. Zwracała się też do osób z niepełnosprawnościami, jak do małych dzieci, co również stanowiło raczej irytujący akcent.
Ogólnie jednak sam wyjazd wspominam bardzo pozytywnie, a fundację mogę z czystym sercem polecić. Wspaniali ludzie z inicjatywą i pasją. Był to mój pierwszy wyjazd z nimi, ale na pewno nie ostatni.
Następna wspaniała tegoroczna inicjatywa, to międzynarodowa wymiana w Warzenku. Była ona organizowana przez Centrum Współpracy Młodzieży, w którym działam. Polegała na tym, że Reprezentanci z pięciu krajów, Polski, Rumunii, Ukrainy, Gruzji i Słowenii przez tydzień brali udział w różnych organizowanych przez siebie aktywnościach, takich jak wieczory kulturowe, warsztaty o pasjach oraz wielu innych. Podstawowym sensem wymiany było to, że uczestnicy sami organizowali całe wydarzenie. Bardzo ważny aspekt wydarzenia stanowił również fakt, iż wśród uczestników były zarówno osoby pełnosprawne, jak i osoby z niepełnosprawnościami. Wymiana miała więc charakter edukacyjno-integracyjny. O samej wymianie mógłbym pisać elaboraty, ponieważ wywarła na mnie bardzo duże wrażenie. Napiszę jednak teraz, jakie znaczenie miała dla mnie osobiście. Po pierwsze, jak w wypadku większości moich aktywności, tak i to wydarzenie miało swój niezapomniany klimat dzięki ludziom. Było źródłem nowych, inspirujących znajomości. Przez tydzień spędzony z innymi uczestnikami bardzo się zżyliśmy i naprawdę smutnym momentem było pożegnanie podczas ostatniego dnia wydarzenia. Poza tym wymiana była dla mnie zupełnie nowym wyzwaniem. Był to mój pierwszy taki projekt, w którym na dodatek pełniłem rolę współorganizatora. Nie ukrywam, że byłem przejęty i myślałem, czy wszystko dobrze wyjdzie, przede wszystkim dlatego, że ciągle nie ufam swojemu angielskiemu w takim stopniu, w jakim bym chciał. Tam z kolei musiałem mówić po angielsku cały czas, łącznie z przeprowadzeniem w tym języku sesji RPG w ramach warsztatu o pasjach. Ostatecznie przekonałem się, że moje zdolności językowe nie są tak tragiczne, jak mi się wydawało, choć nie da się ukryć, że wymagają one ciągłego doszkalania.
Sano RPG też się udało, choć jeśli miałbym pisać o jego słabszych stronach, musiałbym wspomnieć o zbyt dużej ilości ludzi powodującej nieco zamieszania. W efekcie również nie każdy miał możliwość wzięcia czynnego udziału w grze. Dopracowywania scenariusza na parę godzin przed sesją, a w sumie całkowitego jego zmieniania także długo nie zapomnę. Momentami było to stresujące, zwłaszcza, gdy te parę godzin przed warsztatami stwierdziłem, że mam w głowie totalną pustkę, jeśli chodzi o pomysły na rozwiązanie fabuły, podobnie jak koleżanka, z którą wspólnie prowadziliśmy warsztat. W końcu jednak wybrnęliśmy.
Wydaje mi się, że wymiana to ostatnia z większych inicjatyw, w których brałem udział w tym roku. Co zatem poza tym? Abstrahując od różnych wyzwań natury wyjazdowej, faktem wartym odnotowania jest, że w minionym roku 2019, ukończyłem, po około trzynastu latach, moją książkę. Tak. Nie przesłyszeliście się. Promień nadziei skończony, zarówno pod względem fabuły, jak i większości korekt. Teraz jest gotowy, żeby puścić go w świat, poddać dalszym korektom, już w jakimś wydawnictwie, oczywiście jeśli znajdę takie, które tą książkę zechce.
Wrócę teraz jeszcze na chwilę do rzeczy, które zrobiłem po raz pierwszy. Otóż po raz pierwszy, jeśli nie po raz pierwszy w ogóle, to na pewno po raz pierwszy od bardzo długiego czasu byłem w Teatrze Muzycznym. Byłem tam nie tylko na wiedźminie, o czym już wiecie, ale też na Gali Gdyni Bez Barier, no i nocy muzeów, tak już z poza teatru.
Pisałem również w tytule wpisu o samodzielności. Rzeczywiście. W minionym roku poczyniłem w tej dziedzinie znaczne postępy. Kiedyś Wam wspominałem, że nauczyłem się docierać do sklepu. Od tamtej pory opanowałem również trasę na osiedlowe przystanki, do siedziby CWM, księgarni Vademecum, gdzie uczęszczam na liczne warsztaty, ale bezwątpienia największym moim sukcesem, naturalnie tegorocznym, było ogarnięcie samodzielnego docierania na uniwersytet i powrotu z niego. Na razie potrafię poruszać się na tej trasie jedynie autobusem i tramwajem, ale oswajam też kolejki, choć tu przede mną jeszcze trochę pracy.
Na zakończenie tego wpisu powiem jeszcze raz o tym, co jest dla mnie tak istotne, jako dla zwierzęcia z natury społecznego, czyli o ludziach, którzy mnie otaczają. Niezmiennie od kilku lat bardzo ważną rolę odgrywa w moim życiu, jeśli o to chodzi, centrum Współpracy Młodzieży. Dziękuję za dzień, w którym dołączyłem do tej organizacji, bo dzięki niej moje życie społeczne zmieniło się o 180 stopni. Dziękuję mojej pani od historii z podstawówki, która powiedziała mi o istnieniu CWM. Dzięki temu ciągle poznaję nowych inspirujących ludzi. Tam poznałem kolegę, który pojechał ze mną na rajd Kultury Bez Barier i powiedział mi o ich istnieniu, ale też wiele innych wspaniałych osób. W tym roku też dzięki jednej z osób znów miałem przyjemność docenienia, jak fajnym uczuciem jest uświadomienie sobie, że nadaje się z kimś na tych samych falach, że można z tym kimś porozmawiać praktycznie o wszystkim, a pojęcie nudy całkowicie przestaje istnieć. Coś takiego poczułem może parę razy w życiu i w tym roku to był właśnie taki przypadek.
Rok 2019 to też rok, w którym do poszerzenia moich znajomości przysłużył się Elten. Dzięki niemu poznałem Agnieszkę znaną tutaj właśnie pod takim Nickiem oraz Darię znaną szerzej jako Everlastink dream.
Podsumowując cały wpis, miniony rok to przede wszystkim czas nowych wyzwań, umiejętności i znajomości. W roku 2020 zamierzam przede wszystkim rozwijać nadal samodzielność i moje umiejętności językowe. To dla mnie najważniejsze. Chciałbym również sfinalizować kwestię Promienia nadziei pod kątem wydawniczym. No i jest jeszcze moje postanowienie noworoczne związane z klimatem. Od tego roku ograniczam spożycie mięsa. O wpływie hodowli przemysłowych na klimat mówić nie trzeba, a ja uważam, że zmiana w podejściu do spraw klimatycznych musi dokonać się oddolnie i zajść w sposobie myślenia. Każdy więc może dołożyć tu swoją cegiełkę.
Tym akcentem żegnam się z Wami po powyższym przydługim wpisie. Gratuluję tym, którzy dotrwali do tego momentu i do następnego wpisu.

Kategorie
z życia

Wiadomość z wczoraj

Kategorie
Paleontologia z życia

Skamieniałości wykład – część druga

EltenLink