Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

29-36: czyli Narnia okiem dorosłego

Witajcie,
Myślę, że tytuł niniejszego wpisu mówi wiele na temat tego, co będzie przedmiotem rozważań, więc nie będę się tu nadmiernie rozwodził.
W ramach chwilowego odpoczynku od literatury podróżniczej i korzystając z tego, że na moment, kiedy zaczynałem czytać nie rozpoczął się jeszcze rok akademicki, postanowiłem zrobić to, o czym myślałem już od dawna.
Wróciłem do septologii Lewisa, aby spojrzeć na nią z perspektywy dorosłego, a także z perspektywy filozofa.
Teraz podzielę się z wami wnioskami z tego zapoznawania. Na koniec poświęcę również kilka słów ósmej książce,, którą idąc za ciosem, przeczytałem także w ostatnim czasie.
Jest to naukowe opracowanie, które zaklasyfikowałbym tematycznie do dziedziny filozofii literatury, traktujące o Narnii jako o z jednej strony pewnej apologetyce chrześcijaństwa, z drugiej zaś specyficznej diagnozie współczesności.
Co do samej septologii, w prezentacji moich spostrzeżeń będę się trzymać chronologii wydarzeń, a nie wydawania poszczególnych części przez Lewisa.
Przyjrzyjmy się zatem na początek motywom zawartym w Siostrzeńcu czarodzieja.
Pierwszą rzeczą, na którą można zwrócić uwagę, jest ukazanie zdegenerowanej nauki, nauki odciętej od etyki, uprawianej przez szaleńców pozbawionych skrupułów i zaślepionych swoimi możliwościami.
Takie oblicze nauki prezentuje w pewnym sensie wuj Andrzej.
Samo zagadnienie relacji między nauką, a etyką jest oczywiście bardzo skomplikowane i nie zamierzam go tu roztrząsać.
Wiadomo, że zwłaszcza w naukach stosowanych nierzadko trzeba przyjąć perspektywę utylitarystyczną i poświęcić coś, aby ratować coś innego. Przykładem eksperymenty na zwierzętach. Sprawa niezwykle dyskusyjna i niełatwa, wymagająca jak dla mnie bardzo kompleksowego podejścia i wnikliwych rozważań oraz regulacji.
Etyczny wymiar badań naukowych dostarcza jeszcze większej ilości komplikacji, gdy założymy, że tym, co mamy poświęcić dla większego dobra jest bezpieczeństwo, wolność, czy nawet życie świadomej, a wręcz samoświadomej istoty.
W tym momencie wchodzimy na bardzo niestabilny grunt. W optyce religijnej, jaką wyznawał Lewis, poświęcenie takie jest niedopuszczalne. Nawet jednak, gdy uwzględnimy systemy etyczne nie podbudowane religijnie: kantyzm, czy utylitaryzm, sprawa jest bardzo dyskusyjna. Intuicyjnie powiedzielibyśmy, że nie możemy zmuszać nikogo do niczego bez jego woli, a do takiego przymusu uciekł się właśnie wuj Andrzej. Z drugiej strony nawet jeśli przyjmiemy za utylitarystami zasadę maksymalizacji użyteczności głoszącą, że dopuszczalne jest poświęcenie jakiejś wartości, jeśli suma zysków wynikających z tego poświęcenia przewyższa w perspektywie sumę wynikających z niego strat, wciąż dostrzegalny jest tu pewien moralny zgrzyt.
Nie da się bowiem ukryć, że wuj Andrzej, wysyłając dzieci w nieznane, nie miał na względzie żadnego szczytnego celu. Myślał jedynie o sławie i instrumentalnie pojmowanej wiedzy. Nawet jeśli miałoby się okazać, że całe przedsięwzięcie zaowocowałoby jakimiś dobroczynnymi konsekwencjami, stanowiłyby one jedynie przypadek nie mieszczący się w intencjach wyjściowych wuja Andrzeja.
Do obrazu zdegenerowanej nauki w septologii wrócę jeszcze przy okazji omawiania opracowania naukowego. Tym czasem jednak idźmy dalej,.
Kolejną rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, był sposób pojawienia się w Narnii zła pod postacią czarownicy Jadis. Jak się wydaje, mamy tu parę religijnych analogii. Widzimy więc, że zło pojawia się w kraju Aslana w sposób całkowicie niezamierzony, jako czynnik ludzki, i to w dosłownym znaczeniu. To przecież właśnie Diggory, człowiek, sprowadza do Narnii zło. Jak by tego było mało, widzimy, że podobnie, jak w wykładni biblijnej, choć oczywiście nie dokładnie tak samo, zło zostaje rozbudzone przez ludzką ciekawość.
Na marginesie można zaznaczyć, że Lewis zrobił tutaj pewien unik, jeżeli chodzi o bardzo trudny problem genezy zła.
Odpowiedział mianowicie na pytanie, skąd zło wzięło się w Narnii. Nie powiedział jednak nic w sprawie tego, jak ono powstało. Przenosząc jego początek do światów równoległych, odsunął tylko na bok niewygodny temat.
Cóż jeszcze zwróciło moją uwagę w Siostrzeńcu czarodzieja? Myślę, że takim momentem był również opis powołania Narnii do życia, a ściślej przebudzenia mówiących zwierząt. Znamienne moim zdaniem pozostaje przykazanie Aslana, by mieszkańcy Narnii żyli w prawości, bo jeśli nie, staną się znowu dzikimi, niemymi zwierzętami.
Nie można się oprzeć wrażeniu, że jest to ostrzeżenie przed upadkiem moralnym, po którym nie ma się już dostępu do świata prawdziwych wartości.
Jeśli mowa o poznaniu, można od razu wspomnieć o roli wiary w jego osiąganiu. Kwestia ta wydaje się bardzo ważna z perspektywy cyklu. Daje się w nim odczytać scholastyczną zasadę wierzę, abym zrozumiał.
Zgodnie z tą regułą w Siostrzeńcu widzimy dokładnie, że aby dostrzec pewne rzeczy przekraczające nasze codzienne doświadczenie oparte na naukowym obrazie świata i zmysłach, trzeba wyjść poza utarte schematy, zdać się na intuicję i pozwolić sobie uwierzyć. Z perspektywy nauki takie całkowite odcięcie się od zdrowego rozsądku i Empirii jest znów mocno dyskusyjne, a jednak wydaje się, że właśnie dlatego to dzieci mogą odnaleźć Narnię. Nie zostały jeszcze bowiem wtłoczone w utarte schematy przez krytykowaną przez Lewisa współczesną cywilizację.
Właśnie dlatego dzieci mogły rozmawiać ze zwierzętami, podczas gdy wuj Andrzej, zaślepiony racjonalnością, widział w nich tylko nieme, dzikie bestie.
Jeszcze wyraźniejsze ostrzeżenie przed zgubnymi wpływami cywilizacyjnymi dostajemy od autora na samym końcu omawianej książki. Wkłada on tam w usta Aslana coś na zasadzie upomnienia, iż jeśli ludzie się nie opamiętają, również im grozi zdominowanie przez okrutnych tyranów, a nawet zagłada, jeśli wynajdą coś o podobnej sile rażenia, jak żałosne słowo czarownicy Jadis.
Jak wiadomo, niektórzy interpretatorzy doszukują się tu analogii do przemysłu jądrowego.
Skoro już mowa o Jadis, dodam na marginesie całkowicie niezwiązaną uwagę. Nie mogę mianowicie oprzeć się wrażeniu, że Jadis, choć przerażająca w Harnie i Narnii, jest w swoim zaślepieniu komiczna po przeniesieniu do ludzkiego świata.
I teraz pytanie, czy to błąd w charakteryzacji, czy celowy zabieg.
Wracając jednak do głównego tematu.
Przejdźmy od razu do analizy, choć już nie tak wnikliwej, Księcia Kaspiana. Celowo pomijam tu Lwa, czarownicę i starą szafę, gdyż wydaje mi się ona bardzo oklepana, a zawarte w niej analogie są większości bardzo dobrze znane.
Nie wypowiem się również na temat Konia i jego chłopca, choć tu też mamy do czynienia z pewną religijną wykładnią.
Nad samym księciem Kaspianem, nie będę się rozwodził.
Tutaj przede wszystkim utkwiło mi w pamięci kolejne podkreślenie roli wiary w relacji z absolutem.
Widzimy bowiem, że aby zobaczyć Aslana, bohaterowie musieli najpierw uwierzyć w jego przybycie.
• Prawidłowość tą dostrzec można wyraźnie, gdy Aslan przybywa, by wskazać dzieciom drogę do starych narnijczyków i z początku dostrzega go jedynie Łucja, która nie tylko nigdy nie zwątpiła w lwa, ale była w swojej wierze całkowicie bezinteresowna.
• Następną w kolejności książką jest Podróż wędrowca do świtu, ale muszę przyznać, że tu mało rzeczy zapadło mi w pamięć.
• Swoją wymowę ma na pewno przemiana wewnętrzna Eustachego, której doznał po przygodzie na smoczej wyspie i indywidualnym uzdrowieniu przez Aslana.
• Interesująca jest również wizyta Łucji w Sali z księgą zaklęć, jej rozterki, czy wyrzec się siebie na rzecz zaspokojenia osobistych kompleksów, a także moment, gdy słyszy ona, co mówią o niej tak-zwani przyjaciele. Nie sposób oprzeć się tu stwierdzeniu, że niekiedy lepiej jest nie wiedzieć, co myślą o nas inni, jeśli chcemy zachować z nimi dobre relacje.
• Ostatnim elementem na jaki zwróciłem uwagę w tym tomie są słowa Aslana zaraz po tym, jak Łucja uczyniła go widzialnym.
• Zdanie, że cały czas tu był, można jak sądzę odnieść do jego wszechobecności jako absolutu.
Nadszedł czas na kolejną powieść z cyklu, czyli srebrne krzesło.
Tu filozof ma w pewnym sensie używanie, zwłaszcza pod koniec książki.
Konkretnie pole do filozoficznych interpretacji daje rozmowa tak-zwanej pani w zielonej sukni stojącą za porwaniem księcia Riliana, wokół poszukiwań którego osnuta jest większość fabuły, a tytułowymi bohaterami Julią i Eustachym.
Moment, w którym czarownica usiłuje przekonać dzieci, że nie istnieje żaden świat poza jej podziemnym królestwem, dzieci zaś argumentują, że królestwo to jest jedynie niedoskonałym odbiciem w porównaniu ze światem nadziemia, z którego przychodzą, przypomina do złudzenia dyskusję między idealistami platońskimi, a naturalistami ontologicznymi.
Ci pierwsi za Platonem utrzymywaliby, że cały świat materialny jest jedynie niedoskonałym ucieleśnieniem wiecznych, niezmiennych idei. Ci drudzy przyjmują tezę, że naprawdę istnieje tylko to, co naturalne i poznawalne zmysłowo.
Historia Riliana porwanego przez czarownicę do podziemia, w którym zatracił pamięć o swojej prawdziwej tożsamości bardzo dobrze wpasowuje się w koncepcję Platona, który twierdził, że dusza ludzka była kiedyś w świecie idei, ale zatraciła pamięć o nim w chwili, gdy została uwięziona w ciele.
Cały proces ludzkiego poznawania, mówi Platon, jest przypominaniem sobie obrazów ze świata idei na podstawie ich niedoskonałych odbić w świecie materialnym.
Nazywamy to koncepcją anamnezy.
Uświadomienie ludzi, że tak naprawdę żyją w czymś w rodzaju poznawczej iluzji, jest dla Platona zadaniem filozofa. W srebrnym krześle rolę filozofów przejmują dzieci, przybywając, by przypomnieć Rilianowi, kim tak naprawdę jest.
Jednocześnie w kontrargumentacji, jaką posługuje się czarownica, widać sposób rozumowania naturalistów.
Mówi ona, że wszystkie wyobrażenia o innych niż jej światach są tylko złudzeniem, wymysłem opartym na błędnym przeświadczeniu, że wszystko, co dostrzegamy w świecie, ma swoje doskonalsze odpowiedniki.
Zgodnie z taką interpretacją, dzieci miały wymyślić sobie Aslana, dodając w swojej wyobraźni do oglądanych często kotów te wszystkie atrybuty, które czynią z kota ogromnego lwa.
Ten sam schemat argumentacyjny widać w dociekaniach niektórych antropologów próbujących wyjaśnić religię w kategoriach naturalistycznych. Abstrahując od kwestii ewentualnej trafności ich tez, twierdzą oni, że człowiek rozumuje w oparciu o dwie klasy pojęć: pojęcia intuicyjne i kontr-intuicyjne. Te pierwsze to pojęcia naturalne, które odnosimy do otaczającej nas rzeczywistości. Krowa, człowiek, krzesło i tak dalej.
Te drugie to pojęcia odnoszące się do naszych konstruktów myślowych. Powstają przez dodanie do konkretnego pojęcia naturalnego jakiejś dodatkowej cechy. Takim pojęciem jest na przykład pegaz.
W ten sposób uzyskujemy pojęcie odnoszące się do obiektu, który w naturze nie istnieje, ale bardzo łatwo jest nam sobie ten obiekt wizualizować.
Zdaniem niektórych właśnie tak człowiek stworzył kulturowo najróżniejsze bóstwa, a więc i systemy religijne.
Nie trudno odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki stosunek miał Lewis do skrajnego naturalizmu, skoro wsadzał wyrażające go twierdzenia w usta najbardziej negatywnej postaci w książce. Na uwagę jednak zasługuje jeszcze jeden pogląd reprezentowany w srebrnym krześle przez błotowija towarzyszącego Julii i Eustachemu.
Mówi on mniej więcej, że nawet jeśli nie ma żadnej Narnii i żadnego Aslana, on będzie żył tak, jak by one istniały, ponieważ z tą wiarą świat jest o wiele mniej smutnym miejscem.
Wypowiedź tą można oczywiście traktować jedynie w kategoriach chrześcijańskich, jako wyraz oddziaływania wiary na życie wierzących, którym daje ona siłę do radzenia sobie z przeciwnościami losu.
Nasuwa mi się tu jednak jeszcze jedna ciekawa analogia. W metaetyce istnieje stanowisko nazywane fikcjonalizmem. Jest to ogólnie rzecz biorąc przekonanie, że nawet jeśli obiektywne wartości, na przykład obiektywne dobro, nie istnieją, opłaca się żyć tak, jakby istniały, chociażby dlatego, że w ten sposób łatwiej jest zorganizować życie społeczne.
Moim zdaniem to interpretacja, którą można w kontekście Narnii rozważyć.
W ten sposób dotarliśmy do ostatniej bitwy, która stanowi również cenne źródło refleksji filozoficzno-teologicznych.
Jedną z wyraźnych analogii jest obraz unicestwienia doczesnej Narnii, który pod pewnymi względami przypomina wizję z Apokalipsy.
Nie brakuje tu również odwołania do swoistego sądu ostatecznego.
Wszyscy Narnijczycy trafiają do wiecznej krainy Aslana i przed jego oblicze.
Ci, którzy dochowali wierności jego zasadom trafiają do królestwa wielkiego lwa, królestwa prawdziwego i ponadczasowego, kraju wiecznej szczęśliwości. Z kolei ci, którzy sprzeniewierzyli się etyce Aslana przepadają i nikt więcej o nich nie słyszy.
Jest to moim zdaniem czytelne odniesienie do założenia obecnego w chrześcijaństwie, że tylko osoby postępujące zgodnie z boskimi przykazaniami dostąpią zbawienia.
W omawianej książce mamy również jeszcze raz dobitne ukazanie potęgi wiary jako warunku prawdziwego poznania.
Założenie to ilustrują karły, które nie wierząc w Aslana, cały czas znajdują się, wedle własnego mniemania, w cuchnącej stajni, do której zostały wepchnięte pod koniec ostatecznego starcia przed zagładą Narnii.
Tym czasem dla wiernych Narnijczyków drzwi stajni były jedynie bramą do królestwa Aslana. Karły zaś padły ofiarą własnego sceptycyzmu i nawet sam Aslan nie mógł im pomóc.
Następnym elementem, który podczas lektury zwrócił moją szczególną uwagę była relacja między Aslanem i Taszem, jako swoimi przeciwieństwami.
Z relacji tej wynika bardzo ciekawy wniosek. Wedle słów Aslana, Tasz rozlicza za wszystkie złe uczynki, a Aslan za dobre. Nawet jeśli ktoś czyni zło w imię Aslana, naprawdę odpowiada przed Taszem, jako metafizyczną manifestacją zła.
Podobnie jeżeli ktoś postępuje moralnie z imieniem Tasza na ustach, rozlicza go Aslan.
Wynika z tego, że nie ważne, jakiego boga wzywa się po imieniu, lecz jakiego katalogu wartości się przestrzega, co samo w sobie jest interesującym punktem widzenia.
Zbliżając się do końca analizy Ostatniej bitwy, nie sposób nie wspomnieć o kolejnym nawiązaniu do platonizmu.
Po zniszczeniu doczesnej Narnii, bohaterowie trafiają do Narnii wiecznej i niezmiennej, której tamta unicestwiona była jedynie niedoskonałym odbiciem. Jak czytamy, wszystko w wiecznej Narnii było prawdziwsze, bardziej realne, czyli dokładnie tak, jak w przypadku teorii idei Platona.
Zresztą faktem jest, że pod koniec książki, profesor Diggory stwierdza, że to wszystko zostało opisane u Platona.
Zwieńczeniem Ostatniej bitwy jest, jak można przypuszczać, zjednoczenie się bohaterów z Aslanem, co samo w sobie wskazuje na kolejną analogię z myślą chrześcijańską.
Na zakończenie tego przydługiego wywodu, chciałbym napisać kilka słów o ósmej książce traktującej o cyklu narnijskim jako formie wyrażenia pewnych uniwersalnych treści.
Publikacja ta nosi tytuł Magiczny urok Narnii: poetyka i filozofia opowieści z Narnii i została napisana przez Marka Oziewicza.
Cóż. Nie żałuję, że przeczytałem tę książkę, chociaż nie ze wszystkimi zawartymi w niej tezami się zgadzam. Z drugiej strony mam świadomość, że nie wszystkie z tych tez są odautorskimi sformułowaniami Oziewicza. No bo wiecie, czym różni się artykuł od większej publikacji w naukach humanistycznych. W artykule chodzi o to, aby pochwalić się jak największą ilością przeczytanych książek na możliwie niewielkiej ilości stron. Większa publikacja natomiast jest to chwalenie się jak największą ilością przeczytanych książek i okraszenie tego odpowiednio rozległym wodolejstwem, żeby powstało dzieło na czterysta stron.
Wracając do głównego wątku. Magiczny urok Narnii dzieli się zasadniczo na dwie części: literaturoznawczą i filozoficzną.
W tej pierwszej autor skupia się na analizowaniu specyfiki fantastyki jako gatunku oraz ustaleniu wyznaczników literatury dziecięcej, aby następnie wpasować w te ramy cykl narnijski. Z rzeczy, które zapadły mi w pamięć w tej części wspomnę o podziale na literaturę dziecięcą i literaturę dla dzieci.
Tą drugą rozumie się, w myśl przytoczonego podziału, jako moralizatorstwo, gdzie autor patrząc niejako z góry, dyktuje dzieciom, jak mają postępować. Podkreśla się więc tu zderzenie z jednej strony niedoświadczonego czytelnika nie mającego pojęcia o życiu, z drugiej natomiast poważnego, mądrego dorosłego.
Dla odmiany w literaturze dziecięcej autor i jego odbiorca mają znajdować się na równej pozycji. I autor, i jego odbiorca są tu po prostu wrażliwymi podmiotami. Można chyba powiedzieć, że zrównują się oni w pewnej otwartości na cudowność, niezwykłość i magię obecną w baśniach, mitach i bazującej na nich w dużej mierze fantastyce.
Tak rozumiana literatura dziecięca nie jest, w myśl autora, przeznaczona wyłącznie dla dzieci, ale raczej zawiera uniwersalne przesłania adresowane do każdego, kto wykaże się odpowiednią wrażliwością, żeby zanurzyć się w kreowanym świecie. W przeciwieństwie też do literatury dla dzieci, literatura dziecięca nie ma moralizować tylko poprzez mądre słowa, ale morał powinien wynikać z całokształtu historii.
Myślę, że ta propozycja ma coś w sobie, chociaż oczywiście każdy będzie ją oceniał z własnej perspektywy.
Dalej Osiewicz przybliża koncepcję światów równoległych, stanowiącą przejście między literaturoznawczym, a filozoficznym wymiarem pozycji.
Tu nie zgadzam się z pewnymi rozstrzygnięciami, na przykład uznaniem, że podziemny świat pani w zielonej sukni oraz Narnia były w gruncie rzeczy dwoma światami. Metaforycznie tak, ale technicznie był to jeden świat w takim samym stopniu, w jakim górnik, schodząc pod ziemię, nadal znajduje się w tej samej rzeczywistości.
Ostatnie rozdziały publikacji Oziewicza są poświęcone cyklowi Narnijskiemu jako swoistej diagnozie rzeczywistości. Zdaniem badacza Lewis ostrzega na kartach swojego siedmioksięgu przed trzema zagrożeniami, jakie widział we współczesnej cywilizacji: totalitaryzmem, a zatem zniewoleniem przez system, nihilizmem, a więc moralną pustką i brakiem obiektywnych punktów odniesienia w wartościach oraz westonizmem: zagrożeniem ze strony zdegenerowanej nauki, zaślepionej bezkrytyczną wiarą w postęp i pozbawioną refleksji etycznej.
Nie trzeba tu wielkich analiz, aby zorientować się, że na pewnych płaszczyznach te trzy zagrożenia się ze sobą łączą. W cyklu Lewisa są one reprezentowane przez określone postawy bohaterów. I tak czarownica Jadis uosabia dla przykładu totalitaryzm, wuj Andrzej westonizm, a szympans krętacz nihilizm moralny.
Co mogę powiedzieć odnośnie tak postawionych tez. Nie będę tu nawiązywał do trafności takiego, czy innego odczytania cyklu, ale jeśli chodzi o przekonanie Lewisa, że współczesna cywilizacja zmierza w stronę wymienionych wyżej zdegenerowanych form, cóż.
Myślę, że nie w każdym momencie i nie w każdej dziedzinie, bo sama cywilizacja jest zbyt złożona, żeby można ją było jednoznacznie zaszufladkować. Nie ulega jednak wątpliwości, że warto tę kwestię przemyśleć.
Tą refleksją chciałbym zakończyć powyższą analizę.
Oczywiście temat nie jest wyczerpany, a pewne rzeczy świadomie pominąłem. Z drugiej strony jednak niedopowiedzenia sprzyjają dyskusji. Zapraszam więc do niej i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

22-28 – czyli coś od Arkadego Fiedlera

Witajcie,
Dziś kolejna porcja przeczytanych książek, a na tapecie zgodnie z tytułem Arkady Fiedler.
Siedem jego książek, z którymi zapoznałem się do tej pory to w kolejności: I znowu kusząca Kanada, Kanada pachnąca żywicą, Nowa przygoda Gwinea, Orinoko, Biały Jaguar, Spotkałem szczęśliwych Indian oraz Ryby śpiewają w Ukajali.
Pięć z wymienionych powyżej pozycji to dzieła o charakterze reportażowym, a dwie. Konkretnie Orinoko i Biały Jaguar są powieściami fabularyzowanymi, praktycznie przygodowymi.
W dalszej części tej recenzji postaram się opisać zbiorczo moje wrażenia na temat przeczytanych książek, rozdzielając je jednak na dwie podgrupy: tę poświęconą reportażom i tę odnoszącą się do powieści.
Zacznę od reportaży.
Można chyba powiedzieć, że każdy z nich daje się podzielić na przynajmniej parę zasadniczych odcinków. Każda książka zaczyna się od opisu przybycia Fiedlera do danego regionu, a następnie jego relacji dotyczących bieżących realiów kraju, w którym się znalazł. Dostajemy więc opis codziennego życia dużych ośrodków miejskich, rzeczywistości politycznej, w tym również najczęściej okoliczności, w jakich kraj uzyskał niepodległość od władz kolonialnych.
Potem, w miarę, jak autor eksploruje mniej cywilizowane obszary porośnięte puszczą, zamieszkane przez ludy nieprzerobione jeszcze w stu procentach na modłę europejską, w narracji zaczynają dominować opisy przyrody, czy folkloru miejscowych plemion.
Narracja ta przeplata się z rozdziałami poświęconymi dziejom kolonizacji przez białego człowieka omawianego regionu.
Dużo tam przykładów bestialstwa i wyzysku praktykowanego przez europejczyków w stosunku do rdzennej ludności Afryki i obu ameryk.
Wrócę teraz jeszcze na moment do wspomnianych wyżej opisów natury.
Na ich brak zdecydowanie nie można narzekać. Wiele miejsca Fiedler poświęca owadom, a zwłaszcza motylom, przynajmniej jeśli chodzi o sprawozdania dotyczące Amazonii. Oczywiście trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że to właśnie z owadami kojarzą Się zazwyczaj lasy równikowe.
Do wyobraźni przemawia opis samego klimatu puszczy: gorącej, dusznej, złowrogiej, wypełnionej wieloma niebezpiecznymi stworzeniami i chorobami areny walki o przetrwanie.
Mało znajdziemy tam opisów rodem z rajskiego ogrodu, choć nie można powiedzieć, że nie ma ich wcale. Fiedler często mówi o zachwycającej różnobarwności motyli i ptaków. Z drugiej strony, choć jednoznacznie pisze on o bezwzględności przyrody, na kartach jego dzieł napotkamy poza tym nierzadko wzruszające dowody przyjaźni między zwierzętami, a częściej jeszcze przywiązania zwierząt do człowieka. Obok opisów przyrody i miejscowych społeczności, w jego książkach pojawiają się również indywidualne historie ludzi zasłużonych dla danego kraju, ale autor przybliża czytelnikowi także zwykłych obywateli, z którymi zetknął się w czasie swoich wędrówek. Sprawia to, że tym bardziej można się wczuć w klimat prezentowanych historii.
W relacjach Arkadego Fiedlera nie brakuje też akcentów patriotycznych. Podróżnik często wspomina Polskę, jego rodzinne okolice Poznania oraz dzieje polonii w różnych regionach świata.
Podsumowując tę część wpisu, uważam, że reportaże Arkadego Fiedlera zasługują na uwagę, oczywiście jeżeli ktoś lubi taką podróżniczą tematykę. Są klimatyczne i obrazowe, co przy odpowiedniej dozie wyobraźni i wrażliwości pozwala niejako przenieść się w opisywane realia.
Nie polecam jednak tej lektury tym wszystkim, których nudzą długie opisy przyrody i historie z dziejów kolonialnych.
Mnie zwłaszcza te pierwsze bardzo pociągają, ale wiem, że nie wszyscy ten pociąg podzielają.
Teraz pozostaje napisać parę słów o powieściach Orinoko i Biały Jaguar. Jak napisałem na początku recenzji, są to powieści przygodowe, ale z wątkiem historycznym w tle, ponieważ zostały zainspirowane realną postacią, o której Fiedler dowiedział się przebywając wśród Indian Arawaków w dorzeczu Orinoka.
Oba dzieła, najpierw Orinoko, a potem Biały Jaguar stanowią kontynuację Wyspy Robinsona, książki przeczytanej przeze mnie dawno temu. Główną postacią jest niejaki John Bober, który będąc najpierw kolonistą biorącym udział w powstaniu przeciw władzom kolonialnym, uciekł przed wymiarem sprawiedliwości na pokładzie statku kaperskiego.
Po rozbiciu się okrętu i przygodach opisanych w Wyspie Robinsona ląduje w dorzeczu Orinoka i wraz z grupą Arawaków i Murzynów, byłych niewolników kolonii hiszpańskiej, stara się dotrzeć do osad arawaskich w głębi puszczy.
Jak to bywa w przypadku takich opowieści, do samego końca musi się mierzyć z hiszpańskimi kolonistami uważającymi Indian za swoją własność, wrogimi plemionami, nierzadko będącymi na usługach kolonistów, a także z wrogim przyjęciem w macierzystej osadzie członków kompanii Bobera, gdzie starszyzna bynajmniej nie była zachwycona przybyciem białego obcego.
Całkiem ciekawy był konflikt Bobera z miejscowym szamanem, o którym jednak nie będę się tu rozwodził, żeby nie generować spojlerów.
Książka Biały Jaguar to kontynuacja Orinoka i opowiada dzieje Bobera oraz jego przyjaciół, opisując misję dyplomatyczną, jakiej Bober podjął się jako parlamentariusz z ramienia Hiszpanów w zamian za gwarancję bezpieczeństwa dla osad Arawaków.
Negocjacje miały odbywać się z kolonistami portugalskimi, ale jak się można domyślić, nie były one tak pokojowe, jak można by tego oczekiwać.
Podsumowując drugą część tej recenzji, myślę, że powieści przygodowe Arkadego Fiedlera również są warte uwagi.
Są co prawda schematyczne i raczej mało odkrywcze. Nie ma tu też specjalnych dywagacji egzystencjalnych. Mimo wszystko jednak czyta się przyjemnie. Można dowiedzieć się kilku ciekawostek o mieszkańcach dorzecza Orinoka, nauczyć się paru nazw indiańskich plemion, a poza wszystkim po prostu się zrelaksować, jeśli ktoś ma potrzebę przeczytania czegoś klimatycznego, lekkiego i przygodowego.
Kończąc tę recenzję, chcę zapowiedzieć, że na pewno w stosunkowo niedługim czasie pojawi się tu jeszcze coś Fiedlera.
Na razie robię sobie od niego krótką przerwę, ale pisarz ten przemówił do mnie na tyle, że z pewnością niebawem wrócę do jego twórczości.
Tym zapewnieniem żegnam się z Wami i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

20-21 – czyli co ostatnio przeczytałem.

Witajcie,
Czas na dwie kolejne książki, które zdarzyło mi się przeczytać na przestrzeni ostatnich tygodni.
Jednocześnie uprzedzam, że po tym wpisie najprawdopodobniej będzie miała miejsce dłuższa przerwa, podczas której nie będę publikował nic w tej kategorii. Przyczyna jest taka, że obecnie jestem w trakcie czytania pozycji jednego autora, którego mam zamiar poznać lepiej, niż tylko za pośrednictwem jednej publikacji. Kiedy już przeczytam wszystko, co z jego dorobku sobie założyłem, napiszę zbiorczą recenzję.
Tym czasem jednak przejdźmy do tych dwóch książek, z którymi dziś do Was przychodzę.
Pierwsza z nich to powieść autorstwa Doroty Tyrakowskiej Władca Lewawu.
Do zapoznania się z tą historią skłoniło mnie parę okoliczności. Po pierwsze i najważniejsze cały czas mam w pamięci inny tytuł tej autorki, a mianowicie Samotność bogów, którą lata temu czytałem jako lekturę. Pamiętam, że już wtedy lektura ta przemówiła do mnie zarówno jako sam zamysł fabularny, jak i, choć to pewnie dopiero z perspektywy, jako dzieło skłaniające do refleksji nad życiem, ale również religią oraz jej istotą.
Zachęcony takim odbiorem samotności bogów, postanowiłem po latach, że sięgnę po jakieś inne dzieło tej autorki.
Padło na władcę Lewawu. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że z tych nielicznych informacji, które posiadałem na temat tej pozycji, wyłaniał się obraz stuprocentowej powieści przygodowej mocno zakorzenionej w tradycji fantasy, chociaż z pewnością nie w takim sensie, jak choćby Tolkien.
Poza tym nie ukrywam, że kierowała mną pewna przekora. O władcy Lewawu mówiło się w kontekście tak-zwanych lektur wyklętych, a ponieważ do tego typu wyklętych rewelacji i wyklinania książek mam stosunek raczej sceptyczny, postanowiłem sprawdzić, co takiego strasznego zawiera ta książka.
No dobrze. Rozpisałem się nawet szerzej, niż zamierzałem na temat tego, co skłoniło mnie do zabrania się za tę lekturę. A co mogę powiedzieć o samej książce.
Cała Historia jest utrzymana w klimacie pod pewnymi względami bardzo przypominającym mi Opowieści z Narnii. Nastoletni chłopiec z naszego XXI-wiecznego świata odkrywa przypadkowo przejście do równoległego wymiaru, w którym rzeczywistość wygląda nieco inaczej. W przeciwieństwie do Narnii, wymiar, w jakim znalazł się główny bohater Terakowskiej nie jest aż tak radykalnie różny od naszego. Istnieje w nim miasto bardzo podobne do Krakowa, z którego przybył Bartek, centralna postać Władcy Lewawu.
Miasto to różni się jednak paroma szczegółami.
Po pierwsze wszystkie nazwy własne w tym świecie są anagramami słów używanych w naszym świecie. No cóż. Przyznam, że jak to czytałem, nie mogłem powstrzymać się od złośliwej uwagi, że może to właśnie wypowiadanie wszystkiego na wspak miało decydować o szkodliwości powieści. Oczywiście był to sarkazm, bo obiekcje w odniesieniu do dzieła były motywowane inaczej, ale wróćmy do głównego tematu.
Drugą różnicą są gabaryty mieszkańców Wokarku. Alianie, bo tak właśnie określają się owi mieszkańcy, są znacznie niżsi, niż przeciętni ludzie w naszym świecie.
No i jest trzecia, najistotniejsza z punktu widzenia fabuły różnica.
Mieszkańcy Wokarku są styranizowani przez despotycznego władcę stacjonującego na Lewawie. Okrutny tyran trzyma ich twardą ręką, karząc wszelkie przejawy niesubordynacji. Porządek zaś utrzymuje dzięki armii przerośniętych pająków, nazywanych po prostu pajęczakami.
W tle całej opowieści mamy przepowiednię, w myśl której tylko jedna osoba będzie mogła wejść na Lewaw, a pajęczaki nie będą jej atakować.
Coś Wam przypomina cały ten schemat? Styranizowana społeczność, niezdolna do poważniejszego buntu, owiany legendą tyran i wybawca przybyły z innego wymiaru, którego zapowiadały proroctwa.
Oczywiście na końcu Bartkowi udaje się przepędzić tyrana, który wcale nie okazał się tak potężny, za jakiego chciał uchodzić.
Ogólnie, gdybym miał się wypowiedzieć na temat dzieła, nie powaliło mnie, ani też nie odrzuciło. Od zwykła książka dla dzieci, bez wielkich przesłań, intryg, czy zwrotów akcji. Być może gdybym przeczytał ją jako dziesięciolatek, przemówiłaby do mnie bardziej, a może i przeraziła by mnie, choć co do tego mam mieszane uczucia. Piszę o tym przerażeniu dlatego, że według krytyków, obraz wszechwładnych pająków może przerażać dzieci. Hmm. Teraz, z perspektywy dorosłego już tego nie ocenię obiektywnie.
Z drugiej strony należy oddać Terakowskiej sprawiedliwość, że powieść mówi o podstawowych wartościach, jakkolwiek dość sztampowo i płytko. Naturalnie znajdziemy tam przyjaźń, miłość, męstwo i poświęcenie, a także kilka ciekawych motywów, które mogłyby mieć potencjał, gdyby zostały rozwinięte.
Jednym z takich motywów jest choćby zagadnienie ceny wolności obywatelskiej. Oczywiście tak górnolotnych sformułowań, jak cena wolności obywatelskiej nie znajdzie się w książce pisanej z myślą o dziesięciolatkach, ale pytanie to da się moim zdaniem wyinterpretować z treści.
Mieszkańcy Wokarku żyją w ciągłym lęku przed Nienazwanym, kolejny wątek jakże częsty w książkach fantastycznych, ale z drugiej strony nawet nie próbują z nim walczyć. Znają jasno określone zasady w miarę spokojnej koegzystencji z tyranem i wielu to wystarcza. Nienazwany, co warto zaznaczyć, odbiera swoim poddanym wszystkie emocje, które mogłyby stanowić zalążek buntu. Alianie nie potrafią zabijać, nawet w samoobronie, nie są zdolni do gniewu, może z nielicznymi wyjątkami. Oczywiście z jednej strony powoduje to, że bardzo łatwo narzucić takim ludziom swoją wolę. Z drugiej natomiast ta sama spolegliwość przyczynia się do mniejszej liczby niesnasek wśród samych tych ludzi.
Można więc zapytać, czy ludzie wolą ograniczoną wolność i mniej nieporozumień wewnątrzgrupowych, czy na odwrót.
Tu filozofia miałaby dużo do powiedzenia, zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę różne koncepcje umowy społecznej, ale nie będę tu tego analizował, bo nie taki jest cel wpisu.
Podsumowując całość, Władca Lewawu to moim zdaniem dość przeciętna powieść dla młodszego czytelnika. Jeśli ktoś oczekuje nagłych zwrotów akcji, rozbudowanych rozważań egzystencjalnych, ETC, raczej się rozczaruje, choć nie można odmówić tej powieści również pewnego, ukrytego potencjału.
Przejdźmy teraz na moment do drugiej książki.
Tu nie będę się rozpisywał, bo i gatunek literacki raczej tego nie wymaga.
Pozycja, którą mam namyśli, jest skrajnie odmienna od poprzedniej. To raczej książka podróżnicza, a nawet podróżniczo-przyrodnicza. Mówię tu o publikacji zatytułowanej Przygody młodego przyrodnika Davida Attenborough.
Książka stanowi rodzaj sprawozdania z początków naukowej kariery badacza. Opisuje skrótowo splot okoliczności, które sprawiły, że przyrodnik zajął się ostatecznie tym, czym się zajął. Następnie dowiadujemy się, jak wyglądały pierwsze podróże Attenborough, kiedy jako początkujący łowca zwierząt odwiedził on Gujanę francuską, Indonezję, a na końcu Paragwaj. Niewątpliwym plusem całej publikacji są zawarte w niej opisy nie tylko samych podróży i związanych z nimi perypetii, ale także samych miejsc odwiedzanych przez Davida, ich folkloru, miejscowych zwyczajów, no i oczywiście zwierząt.
Dodatkowo cała narracja nie jest pozbawiona poczucia humoru. Myślę, że trzeba przeczytać książkę, żeby wiedzieć, o co konkretnie mi chodzi, ale tu przytoczę tylko jeden opis z pierwszej podróży, który zapadł mi w pamięć.
Dotyczył on chrystianizacji tamtejszych Indian przez chrześcijańskich misjonarzy.
Według opisu, wyglądało to mniej więcej tak.
Jakiś misjonarz nakrył jednego z Indian, że podczas postu przyrządza sobie królika. Mówi więc do niego. Nie możesz jeść królika. Na to Indianin. Ja nie jeść królika, tylko rybę.
Misjonarz. To nie ryba. To królik.
Indianin. Nie. To ryba. Kiedy wy przybyć tu, powiedzieć, że moje indiańskie imię złe i że od tej pory ja nazywać się John.
Zrobiłem więc tak samo w przypadku królika. To nie jest już królik, tylko ryba. Dlatego John jeść rybę, a nie królika.
Cóż. Przyznać trzeba, że całkiem logiczna argumentacja.
Takich historii jest w Przygodach młodego przyrodnika więcej, więc chętnych zdecydowanie zapraszam do lektury.
Generalnie ostatnio doceniam coraz bardziej książki podróżnicze, więc spodziewajcie się, że najbliższy wpis w tej kategorii będzie poświęcony właśnie im.
Tym czasem żegnam się już z Wami, bo jak zwykle się rozpisałem. Zachęcam do pozostawiania śladów swojej blogowej obecności w postaci komentarzy i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

18-19 – j. verne – Dwa lata wakacji i W. Golding – Władca much

Witajcie,
Dziś kolejne dwie książki, a więc jak w tytule Władca much Wiliama Goldinga i 2 lata wakacji Juliusza Verne’a. Postanowiłem omówić je razem nie przypadkowo, ponieważ łączy je ogólny kontekst fabularny, choć poza tym są moim zdaniem swoimi niemalże dokładnymi przeciwieństwami.
Obie powieści przedstawiają grupkę dzieci, które na skutek losowych wydarzeń trafiają na bezludną wyspę, gdzie muszą utrzymać się przy życiu, dopóki nie nadejdzie jakiś ratunek. I w przypadku jednej, i drugiej historii spodziewana pomoc wreszcie się pojawia, lecz tu jak dla mnie kończą się podobieństwa, choć, jak twierdzi sam Golding, opowieść Verne’a była dla niego inspiracją w procesie tworzenia własnej.
Zacznijmy od różnic gatunkowych. Mimo, że obie książki, czy raczej ich akcje pozostają ujęte w zbliżone klamry fabularne, 2 lata wakacji są utrzymane w klimacie klasycznej powieści przygodowej dla młodzieży promującej takie wartości, jak przyjaźń, Grupowa solidarność, honor, czy odwaga i wytrwałość. Władca much to całkowicie inna bajka. Powiedział bym, że to groteskowo wypaczony obraz wizji Verne’a, a wręcz obraz odwrócony. W założeniu miała być to powieść psychologiczna, prezentująca upadek moralny,, który mógłby nastąpić w hipotetycznej sytuacji rzucenia zróżnicowanej wiekowo grupy dzieci na bezludną wyspę, gdzie bez żadnego nadzoru i w poczuciu absolutnej bezkarności muszą stworzyć sobie całą hierarchię społeczną.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że i u Goldinga, i u Verne’a głównymi bohaterami są dzieci wyrwane z cywilizowanego kontekstu, jakkolwiek można założyć, że postaci z Władcy much jeszcze przed wylądowaniem na wyspie nie miały lekko. Zostały bowiem ewakuowane z terenów zagrożonych bronią jądrową, co wskazuje na raczej napiętą sytuację polityczną w ich rodzinnych stronach. Ogólnie jednak bohaterowie obu powieści wywodzili się z kręgu kultury europejskiej i amerykańskiej, w przypadku Władcy much Wielka Brytania, w przypadku Dwóch lat wakacji Wielka Brytania, Francja i USA.
Przyjrzyjmy się teraz procesom socjologicznym zachodzącym w obu historiach.
I tu, i tu bohaterowie w punkcie wyjścia dochodzą do wniosku, że aby przetrwać, należy współpracować. Współpraca ta wychodzi im jednak ze skrajnie różnymi skutkami. Być może różnicę tą, poza oczywistymi spostrzeżeniami takimi jak całkowicie inny zamysł autorski oraz inna grupa czytelnicza, można tłumaczyć tym, że w przypadku Dwóch lat wakacji bohaterowie znali się przed całą przygodą, podczas gdy w przypadku bohaterów władcy much, nic nie wskazuje bezpośrednio na ich wcześniejszą znajomość. Nie chciałbym jednak wyprzedzać faktów, bo wrócę jeszcze do tego wątku.
Jeśli chodzi o Dwa lata wakacji, autor daje nam w nich obraz zróżnicowanej wiekowo, choć też wyjątkowo dojrzałej jak na swój wiek, grupki dzieci. Na początku przestraszone i zagubione, szybko jednak organizują się, aby wspólnie stawić czoła niesprzyjającym warunkom, w jakich się znalazły. Mimo, że brakuje im doświadczenia i wielu rzeczy muszą się uczyć na błędach, szybko przyzwyczajają się do wzajemnego wykorzystywania swoich atutów w walce o byt. Wychodzi tu przy okazji wyjątkowa odpowiedzialność starszych chłopców, którzy opiekują się młodszymi, starając się jednocześnie być dla nich wzorem. Młodzi rozbitkowie szybko dochodzą do wniosku, że aby stworzyć sprawną mini społeczność, należy wybrać, na drodze głosowania, przywódcę, gubernatora, który czuwałby nad ogólnym porządkiem i podziałem zadań. Wybierają go i konsekwentnie się go słuchają, chociaż oczywiście jedni robią to chętniej, a inni mniej chętnie. Każdy dzień z życia rozbitków opisanych przez Verne’a jest zorganizowany, a i rzadko które działanie nie ma celu praktycznego w szerszej perspektywie. Młodzi robinsonowie organizują sobie nawet szkołę, korzystając z książek ocalonych z ich rozbitego okrętu, gdzie starsi edukują młodszych. Ponieważ prawie wszyscy mają nadzieję na uratowanie, nie zapominają również o maszcie sygnalizacyjnym widocznym dla ewentualnie przepływających statków. Wszyscy zdają sobie sprawę z celowości przedsięwziętych działań, co jednak nie oznacza, że między rozbitkami nie wybuchają spory. Różnicę zdań widać przede wszystkim między dwoma bohaterami, którzy darzą siebie umiarkowaną niechęcią, ale konflikt zaostrza się, gdy jeden z nich zostaje obwołany gubernatorem, co nie podoba się drugiemu z chłopców. Między konkurentami wybuchają częste kłótnie. Kilka z nich kończy się nawet bójkami. Ostatecznie jednak przeciwnicy godzą się pod wpływem wspólnych przeżyć i w obliczu wspólnego wroga nawiedzającego w pewnym momencie wyspę.
Widzimy więc, że obraz małej społeczności Verne’a wydaje się, choć może nie kryształowy, to jednak nieco wyidealizowany. Prawie wszystkie trybiki są tam na swoim miejscu, a bohaterowie z niewspółmierną do wieku dojrzałością i zaradnością przeciwstawiają się wszelkim przeciwnościom zarówno tym związanym z naturą, jak i z nieprzychylnymi obcymi. Można więc powiedzieć, że mamy tu do czynienia z właściwie postawioną granicą my i oni, czego na pewno nie widać w przypadku bohaterów Goldinga.
O ile w Dwóch latach wakacji mieliśmy do czynienia z wyidealizowanym obrazem współdziałania, o tyle we Władcy much stykamy się z obrazem wręcz groteskowo przechylonym w drugą stronę.
Już warunki początkowe, w jakie zostają wrzuceni bohaterowie Goldinga, są skrajnie odmienne od tych z powieści Verne’a. U tego drugiego postaci lądują na dużej wyspie o klimacie umiarkowanym, stosunkowo dużą różnorodnością biologiczną, sprzyjającym ukształtowaniem terenu i jak się ostatecznie okazuje, znajdującą się blisko cywilizowanych lądów.
U tego pierwszego z kolei dostają się na mały ląd pośrodku oceanu, porośnięty dżunglą, opanowany przez uciążliwy klimat równikowy, a na dodatek muszą żyć w sąsiectwie trupa nieszczęśnika, który zginął tu zapewne wiele lat temu. Co prawda wątek zmarłego nieszczęśnika pojawia się również w Dwóch latach wakacji, ale tam jest to opisane znacznie mniej horrorystycznie. A jak zachowują się sami bohaterowie. O ile w poprzedniej pozycji grupa była silnie skonsolidowana i posiadająca jednomyślny cel, o tyle tutaj zdecydowanie nie.
Wiele z postaci od samego początku zachowywało się, jak w jakimś marazmie, czy po prostu halucynacji. W przypadku niektórych scen, zwłaszcza tych co bardziej makabrycznych, trudno było się rozeznać, co jest faktycznym wydarzeniem, obiektywnym z perspektywy świata przedstawionego, a co jedynie majakiem bohatera. Zasadniczo rozbieżne pozostawały również cele poszczególnych członków grupy. Niektórzy, aczkolwiek jak się wydaje mniejszość, pragnęli przede wszystkim ratunku i chcieli zrobić wszystko, ażeby go uprawdopodobnić. Najmłodsi myśleli głównie o bezcelowej z praktycznego punktu widzenia, zabawie. Była też grupa nastawiona na eksplorację wyspy w celach myśliwskich. Oficjalnie miało to służyć wyżywieniu gromady, naprawdę jednak szybko okazało się upustem dla patologicznej rządzy zabijania i przyjemności czerpanej z dominacji nad inną istotą żywą.
Tu nikt, albo żeby być szczerym prawie nikt, nie zważał na bezpieczeństwo najmłodszych. Maluchy były pozostawione same sobie bez żadnej opieki i autorytetów.
Praktycznie każdy robił, co chciał. Nie było żadnych rygorów związanych z edukacją, czy harmonogramem dnia, a nawet faktycznie obowiązujących praw. Wszystko to pozostaje w jaskrawej sprzeczności z obrazem ukazanym w Dwóch latach wakacji. U Verne’a zdyscyplinowanej Grupie przewodził wybrany demokratycznie gubernator. Tu wprawdzie chciano wybrać wodza i czysto teoretycznie nawet go wybrano. Od początku jednak jego pozycja była niezwykle słaba. W książce Verne’a przywódca był wybrany świadomie, przez ludzi, którzy rzeczywiście go znali i szanowali. U Goldinga wybrano anonimowego spośród anonimowych. Wybór padł na niego chyba tylko dlatego, że zwołał zebranie i pierwszy podjął wysiłki, aby zapanować nad całym bałaganem. Tyle tylko, że zapanować wcale nie było łatwo. W grupie, w której każdy jest anonimowy, trudniej zachować solidarność i szacunek, zwłaszcza, jeśli wszyscy członkowie tej Grupy są jeszcze niedojrzali. W efekcie na niczym spełzły próby ustalenia jakichkolwiek praw. Przywódca był tylko z nazwy i nie udało mu się dopilnować nawet kolejności zabierania głosu na zwoływanych przez niego zebraniach. Nie potrafił też wyznaczyć i utrzymać podziału zadań koniecznych do koegzystencji w trudnych warunkach. Myśliwi polowali, jak chcieli, większość nie robiła nic, a tak niezbędnych zadań, jak na przykład budowanie szałasów, nie było komu wykonywać. Odpowiedzialność uległa całkowitemu rozproszeniu. Ludzie wyznaczani do pilnowania ogniska sygnałowego, tak ważnego, jeśli rozbitkowie chcieli wrócić do domu, zaniedbali je, doprowadzając do tego, że zgasło ono akurat wtedy, gdy na horyzoncie przepływał zbawczy okręt.
Potem sprawy wyglądały coraz gorzej. Przeciwko fikcyjnemu już i tak przywódcy wybuchły zdecydowane bunty tych, którzy nie chcieli się podporządkować jego szczątkowym nakazom. Resztki dyscypliny znikły. Beznadziejna sytuacja zaczęła doprowadzać wszystkich do obłędu. Najmłodsi, i nie tylko oni, zaczęli mieć w nocy koszmary, ale prawie nikt się tym nie przejmował. Zbuntowani myśliwi, czyli dzieci, które myśliwymi się nazwały, urządzały krwawe obławy na żyjące dziko na wyspie świnie, tylko w celu zaspokojenia patologicznej rządzy mordu i zadawania cierpienia. Organizowali uczty, w praktyce bardziej przypominające orgie, podczas których zabawiali się znowu, tym razem pozorując polowania na swoich współtowarzyszy. Sytuacji nie poprawiał ciągły lęk przed wyimaginowanym zwierzem, którego mit powstał za sprawą wspomnianego wcześniej trupa poprzedniego rozbitka. W tym wszystkim nie brakowało wzajemnej dyskryminacji i poniżania, zwłaszcza niektórych postaci. Moim zdaniem nie było tam jednej prawdziwej, przyjacielskiej relacji, choć jedna relacja była bliżej stadium przyjaźni, niż inne. Ciągłe dawanie upustu najniższym instynktom: strachowi i pragnieniu dominacji, doprowadziło w końcu do morderstwa oraz śmiertelnego wypadku będącego blisko morderstwa, zważywszy na wszystkie okoliczności.
Ostateczną patologię stanowiło będące przedostatnią sceną powieści polowanie zdeprawowanych myśliwych ukrywających twarze pod barwami wojennymi dającymi im jeszcze większe poczucie anonimowości i bezkarności na tego, którego na samym początku obrali wodzem. Wyglądało to dokładnie, jak łowy na zwierzę, ze wszystkimi możliwymi implikacjami, obławą i tak dalej, co tylko pokazuje stopień dehumanizacji zarówno oprawców, jak i ich ofiary w oczach polujących.
W takim właśnie stanie znalazła grupkę załoga brytyjskiego krążownika, która przyszła nieszczęśnikom z odsieczą. Mamy zatem dwie przeciwstawne wizje. Dwa efekty myślowego eksperymentu społecznego. Pytanie, jakie można zadać na koniec brzmi, która wizja byłaby bliższa prawdy z perspektywy psychologii społecznej i moralnej. W miarę moich skromnych kompetencji w tym zakresie, jestem skłonny stwierdzić, że chyba nie da się udzielić jednej odpowiedzi, bo też obie sytuacje nie były analogiczne. Pewne eksperymenty pokazują, choć przeprowadzono je na dorosłych, że ludziom bardzo łatwo jest wejść w rolę i zdehumanizować innych, jeśli tylko zapewni się im określone warunki. Udowodnił to choćby eksperyment więzienny Zimbardo, gdzie podzielono studentów na dwie grupy. Jedna wcieliła się w więźniów, druga w strażników więziennych. Już ta odrobina władzy dana odgrywającym strażników wystarczyła, żeby zaczęli oni traktować „więźniów” w sposób całkowicie niegodny. Ostatecznie zmusiło to eksperymentatora do zaprzestania eksperymentu, a pamiętajmy, że była to sytuacja kontrolowana, symulowana i zaimprowizowana z udziałem świadomych, wykształconych, dorosłych ludzi. Pytanie, jak by się to skończyło w warunkach naturalnych i bez nadzoru.
Z drugiej strony wiemy, że dzieci często, jeśli się im na to pozwoli, głównie myślę tu o dzieciach małych, potrafią zatracić się w zabawie, wejść w rolę tak, że zacierają granicę między grą, a rzeczywistością, a to znowu w kontrolowanych warunkach. Być może więc scenariusz Goldinga byłby całkiem realny.
Mimo to, przyglądając się dla odmiany Dwóm latom wakacji, trzeba przyznać, że scenariusz nie jest tak nieprawdopodobny, mówię tu tylko o relacjach społecznych, jak można by było sądzić. Jak powiedziałem wyżej, tutaj sytuacja była o tyle inna, że wszyscy znali się przed trafieniem na wyspę, a wspólne trudy doprowadziły bardziej do zatarcia się nierówności, niż do ich uwypuklenia. To zmienia nieco postać rzeczy, bo jak pokazuje między innymi psycholog ewolucyjny Paul Bloom, a zresztą nie tylko on, ważną siłą napędową zachowań moralnych jest empatia. Ta z kolei jest zawsze silniejsza w stosunku do tych ludzi, czy istot, które uważamy za członków własnej grupy. Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o prawidłowym ujęciu relacji my oni i właśnie to nie mogło wystąpić w przypadku bohaterów Goldinga. Oczywiście empatia też ma różne twarze i nie zawsze musi być pozytywna, jak uświadamiają psychologowie, ale to temat na inny wpis, lub dyskusję w komentarzach.
Podsumowując, powyżej starałem się skrótowo przeanalizować obie omawiane książki pod kątem psychologicznym, co sprawiło, że wpis przypomina raczej te z cyklu refleksje literackie, a nie wyzwanie czytelnicze. Mam jednak nadzieję, że kogoś to zaciekawi. Oczywiście temat nie jest wyczerpany i żeby to zrobić, należałoby włączyć w to jeszcze wiele koncepcji psychologicznych i filozoficznych. Nie zrobiłem tego, bo nie taki był też cel wpisu. Wiem jednak, że są tu tacy, którzy na temat psychologii mają wiedzę szerszą od mojej. Może więc skuszą się na jakąś dyskusję? 🙂
Ja teraz powiem tylko, że nie żałuję, że przeczytałem którąkolwiek z tych książek, choć nie sądzę, bym kiedyś do nich wrócił. Powieść Verne’a to fajna historia, nieco idealistyczna, spłycająca pewne relacje i schematyczna, jak to często bywa w opowieściach przygodowych dla młodzieży. Taki gatunek i do tego nie mam zastrzeżeń. Czyta się jednak dość dobrze i przyjemnie, mimo stosunkowo małej liczby dialogów. Mogłoby być więcej. Byłoby bardziej klimatycznie. Polecam jednak, jeśli ktoś lubi przygodówki i chce się odstresować przy czymś lekkim. Mi było to potrzebne po sesji. 😀
Jeśli zaś chodzi o Władcę much. No cóż. Nie jest to książka do poduszki. Są momenty grozy, okrucieństwa, generalnie tego wszystkiego, co wiążemy z ciemną stroną ludzkiej natury. Nie polecam osobom nadmiernie wrażliwym i szczerze mówiąc w ogóle nie wiem, czy komukolwiek polecam. Powieść miała prowokować do pewnych przemyśleń i może nawet prowokuje, ale mimo wszystko uważam, że pewne rzeczy pokazuje w bardzo zradykalizowany sposób. Czyta się dość ciężko i nie jestem pewien, czy jej przekaz jest na tyle wartościowy i odkrywczy, żeby to zrekompensować. U wielu historia może wzbudzić zapewne zgorszenie moralne, a w pewnym sensie też estetyczne, za to opisów typowo refleksyjnych, wyjąwszy wymowę całokształtu analizowaną powyżej, jest relatywnie niewiele.
Jest to jednak moja subiektywna opinia i oczywiście chętnie podyskutuję, jeśli ktoś ma inne odczucia.
Tym akcentem żegnam się z Wami, gratuluję wytrwałym, którzy doczytali do końca i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

17. M. Heller i J. Życiński – Dylematy ewolucji

Witajcie,
Czas na kolejne omówienie książki, tym razem jeszcze mniejsze, bo poświęcone tylko jednemu dziełu.
Dziełem tym jest książka autorstwa Michała Hellera i Józefa Życińskiego zatytułowana dylematy ewolucji.
Jest to publikacja akademicka i muszę przyznać, że od samego początku wzbudziła moje szczególne zainteresowanie, ponieważ łączy w sobie aspekty z zakresu dwóch dziedzin, którymi się interesuję, czyli filozofii i ewolucjonizmu.
Autorzy rozpatrują tu problem ewolucji z perspektywy filozofii nauki i trudno się dziwić, ponieważ sami reprezentują właśnie tę dyscyplinę filozoficzną.
Ciekawostką jest, że obaj są również księżmi, a jeden z nich, niestety już nieżyjący Józef Życiński, był nawet biskupem. Nie byłoby w tym oczywiście niczego dziwnego, gdyby nie fakt, iż tradycyjnie uważa się ludzi kościoła za związanych z raczej anty-ewolucjonistyczną wizją świata, podczas gdy i Heller, i Życiński są ewolucjonistami, choć oczywiście teistycznymi.
Inna rzecz, że dziś w debatach naukowych i filozoficznych rzadko już zestawia się kreacjonizm i ewolucjonizm jako nurty skrajnie przeciwstawne, a przynajmniej nie robi się tego w tak bezpośrednim sensie, jak przyjęło się powszechnie uważać. Dzieje się tak najprawdopodobniej dlatego, że i ewolucjonizm, i kreacjonizm stanowią współcześnie bardzo szerokie kategorie. W rezultacie kreacjonizmu nie redukuje się bynajmniej wyłącznie do kreacjonizmu biblijnego, podobnie jak darwinizm nie wyczerpuje całego spektrum znaczeniowego pojęcia ewolucjonizmu.
O tym wszystkim między innymi piszą autorzy omawianej publikacji. Przyglądają się oni historii sporu ewolucjonizmu i kreacjonizmu, broniąc stanowiska, zgodnie z którym konflikt ten pozostaje w gruncie rzeczy sztuczny, a u jego podstaw leży zbyt wąskie rozumienie pewnych terminów.
Ale treść Dylematów ewolucji nie ogranicza się jedynie do analiz przyrodniczo-religijnego ujęcia problematyki ewolucyjnej. Obaj naukowcy bardzo kompleksowo omawiają filozoficzne implikacje ewolucjonizmu i co ważne, ich rozważania mają silną podbudowę w naukach przyrodniczych. Przeczytamy więc tu o historii myśli ewolucyjnej od starożytności, po współczesność, o tym, jak naukowa wizja świata zmieniała się na przestrzeni historii, od Arystotelesa, poprzez fizykę newtonowską, aż do współczesnej fizyki kwantowej. Zapoznamy się z kosmologicznymi interpretacjami ewolucji, różnymi znaczeniami terminu ewolucja, a także możliwymi odpowiedziami na pytanie, jak można pojmować przypadkowość i konieczność w procesie ewolucyjnym, pojęcia tak ważne, a wzbudzające tyle filozoficznych emocji.
Ciekawym, w mojej opinii, aspektem tej pozycji jest wspomniana już po części ewolucja pojęcia ewolucji na przestrzeni kolejnych stuleci. Jeśli ktoś nigdy nie wiedział, czym w sumie różnił się Lamarckowski i darwinowski model teorii ewolucji, po lekturze Dylematów ewolucji będzie z pewnością rozumiał lepiej te różnice.
Interesujące wydaje się także przedstawienie samego Darwina opisanego tu nie tylko jako autora teorii doboru naturalnego, ale również jako człowieka borykającego się z pewnymi rozterkami światopoglądowymi. Nie był on bowiem, wbrew temu, co można przypuszczać, typem agresywnego, pewnego swych racji reformatora z okrzykiem eureka przeorganizowującego gruntownie metodologiczny porządek nauk przyrodniczych.
Na koniec tego wpisu trzeba jeszcze jasno powiedzieć, iż książka Hellera i Życińskiego nie jest podręcznikiem, a bardziej wybiórczym studium filozoficznego wymiaru problematyki ewolucyjnej. W związku z tym zawiera wiele pojęć, które choć ogólnie zdefiniowane, dają się lepiej pojąć, jeśli czytelnik dysponuje już jakąś wiedzą z zakresu filozofii przyrody, czy po prostu nauk przyrodniczych, takich, jak kosmologia.
Osobiście przyznam, że momentami sam się gubiłem przy lekturze, gdyż, o czym wielu z Was wiadomo, nie jestem mocny w przedmiotach ścisłych. To z kolei wychodziło w przypadku czytania o bardziej matematycznych aspektach teorii kosmologicznych.
Ogólnie jednakże pozycję uważam z wielu względów za wartościową i polecam ją wszystkim tym, których jakkolwiek interesuje problematyka ewolucji pojętej na poziomie metodologii i historii myśli.
Tym podsumowaniem żegnam się z wami i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

12-16 – czyli kilka słów o Torze

Witajcie,
W poprzednim wpisie w tej kategorii powiedziałem, że w najbliższym czasie pojawi się kolejna recenzja, choć w tym kontekście to chyba nienajlepsze słowo, więc niech będzie komentarz. Klasycznych dzieł kultury raczej się nie recenzuje. Można za to ocenić je pod kątem moralnym, argumentacyjnym, ETC.
Dzisiaj zatem nadszedł czas, abym dokonał takiego komentarza w odniesieniu do pierwszych pięciu ksiąg starego testamentu.
Kto zna mnie chociaż trochę, ten wie, że dość chętnie wypowiadam się na tematy powiązane z naszą religią i że nie zgadzam się z wieloma jej tezami. Jako jednak, że chcę być uczciwy intelektualnie w stosunku do moich dyskutantów, postanowiłem zapoznać się źródłowo z Pismem Świętym. Oczywiście wiem, że potem czeka mnie jeszcze zapoznawanie Się z jakimiś opracowaniami z zakresu biblistyki, a to dla uchwycenia kontekstów interpretacyjnych. Zacząłem wszakże od źródeł.
Jak do tej pory, o czym już wspomniałem, zapoznałem się z pięcioksięgiem Mojżesza. Następne księgi przede mną, choć nie ukrywam, że póki co zrobiłem sobie przerwę w czytaniu.
Przejdźmy do samego pięcioksięgu.
Na początek uprzedzam, że wpis ten będzie dość krótki. Ograniczę się w nim bowiem jedynie do kilku uwag natury ogólnej.
Pierwsza uwaga dotycząca samego stylu jest taka, że przebija z niego bardzo duży patetyzm. Naturalnie wynika to ze specyfiki dzieła i z okresu jego powstania, ale nie da się ukryć, że gdy współczesny czytelnik czyta po raz któryś sformułowania w stylu. Tak rzekł Pan do Abrahama, a Abraham dopełnił wszystkiego, co Pan mu nakazał i tak dalej, może to być dla niego męczące.
Zostawmy jednak ten wątek i przejdźmy do bardziej szczegółowych spostrzeżeń.
Tym, co uderzyło mnie Dość szybko, jest częstotliwość, z jaką Bóg mówi o rozmnażaniu się, praktycznie przy każdym swoim błogosławieństwie.
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się. To zdanie odmienia się zwłaszcza w pierwszych księgach pięcioksięgu praktycznie przez wszystkie przypadki. Wygląda na to, że to rozmnażanie jest czymś absolutnie najważniejszym i fundamentalnym. Znowu. Wiadomo. Inne czasy, inny system wartości, inne priorytety, inne postrzeganie człowieka, ale jako człowiekowi XXI wieku, wydaje mi się to posunięte aż do przesady, choć na pewno i dziś są ludzie, którzy dzieci traktują jako boże błogosławieństwo.
Idźmy dalej.
Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, były porozsiewane tu i tam niespójności logiczne. Oczywiście dzisiaj nie byłyby już one raczej problemem, ze względu na mniej, czy bardziej metaforyczne odczytanie Pisma świętego. Ja sam wychwytywanie ich traktowałem jako zabawę intelektualną, choć przyznaję, że kreacjonistom biblijnym biorącym cały przekaz dosłownie mogłyby nastręczyć trudności. Tu ograniczę się do wskazania dwóch przykładowych nieścisłości. Pierwsza nasuwa się, jeśli czytając księgę wyjścia zastanowimy się nad opisem plagi z zamianą wody w krew.
Mamy tam powiedziane mniej więcej coś takiego, że Bóg zamienił w krew wodę w nilu i wszystkich pomniejszych zbiornikach, a cofnął to dopiero po domniemanej skrusze faraona i wstawiennictwie Mojżesza.
Do tej pory wszystko wydaje się spójne, ale… No właśnie. Mamy powiedziane, że w trakcie trwania plagi kapłani egipscy również dokonali zamiany wody w krew i tu mamy już logiczny zgrzyt. Na logikę nie mogli już nic zamienić, bo wszystko było zamienione.
Kolejna taka sprzeczność, choć może nie tak trudna do przezwyciężenia pojawia się w późniejszych księgach, kiedy Bóg przedstawia Izraelitom swój kodeks. Mówi tam, że za nieposłuszeństwo kary spadną na ludzi do któregoś pokolenia. Tak samo mówi, że będzie błogosławił tym prawym do któregoś pokolenia. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, pomijając oczywiście pytanie, czy sprawiedliwość, w ramach której każe się kogoś za grzechy przodków rzeczywiście jest sprawiedliwością.
Poza tym jednak wydaje się, iż napotykamy tu kolejną aporię. Wszystko pozostaje klarowne, jeżeli tylko założymy, że w kolejnych pokoleniach ci grzeszni i ci uczciwi nie przeplatają się między sobą z odpowiednio dużą częstotliwością. A teraz wyobraźmy sobie sytuację, że mamy jakiegoś grzesznika, albo sprawiedliwego. Zgodnie z kodeksem powinien on mieć zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak dla iluś następnych pokoleń. Załóżmy jednak, że dajmy na to w trzecim pokoleniu od tego grzesznika, czy sprawiedliwego pojawia się osoba o całkowicie przeciwstawnych cechach. Zgodnie z kodeksem ją i następne pokolenia powinno spotkać coś zupełnie przeciwnego, niż by wynikało z poczynań jego przodka. Cały ambaras w tym, że te dwie linie nakładają się. I co zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście z całego dylematu można łatwo wybrnąć, mówiąc, że dana linia ma zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak, o ile pozostanie wierna określonej postawie, ale takie sformułowanie musiałoby paść.
Cóż. Właśnie takie są logiczne następstwa rozciągania pojęcia sprawiedliwości poza ludzi, w stosunku do których powinno się ją w danym przypadku egzekwować.
Zbliżając się do końca tego bardzo pobieżnego komentarza, muszę jeszcze raz podkreślić zatopienie pięcioksięgu w kulturze, która go wydała. Na każdym kroku widać ujęcie sprawiedliwości rozumianej bardzo starożytnie i krwawo, choć oczywiście w kodeksie znajdują się także przykazania bardzo właściwe także z dzisiejszej perspektywy, na przykład przykazanie miłości bliźniego.
Obok niego mamy jednak do czynienia z patriarchatem, całkowitym uprzedmiotowieniem zwierząt, których krew leje się strumieniami, a także dość wyraźnym napiętnowaniem wszelkiej inności jako wady, czy niedoskonałości.
Mam tu na myśli między innymi niepełnosprawnych, którym nie wolno było, o ile dobrze pamiętam, składać własnoręcznie ofiar na ołtarzu Pana, ponieważ ciążyła na nich niedoskonałość. Kolejna rzecz, która z dzisiejszego punktu widzenia stawia
Pod znakiem zapytania starotestamentową sprawiedliwość, obok choćby skazywania na śmierć przez ukamienowanie innowierców, którzy nie daj Boże próbowaliby przekonać kogoś do swojej wiary.
Na zakończenie, czytając zwłaszcza księgę wyjścia, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Bóg w pewnym sensie bawi się swoją wszechmocą, nie mając na względzie ani dobra Egipcjan jako ludzi, ani nawet Izraelitów. Wydawało się, że jedynym jego celem było znalezienie pretekstu do pokazania swojej potęgi.
Jak bowiem inaczej wytłumaczyć jego działania, w których dręczył plagami Egipcjan, mimo, że jak przyznawał, sam czynił serce Faraona twardym i nieustępliwym, żeby nie wypuszczał Izraelitów z Egiptu.
Podsumowując, zdaję sobie sprawę, że powyższe uwagi są bardzo ogólnikowe i subiektywne. Chętnie też podyskutuję w komentarzach, a może nawet ktoś wyprowadzi mnie z błędu w jakiejś kwestii.
Ja ze swojej strony chcę tylko zaznaczyć, że oczywiście zdaję sobie sprawę z ryzykowności podejmowania się krytyki aksjologicznej danego tekstu z perspektywy innej kultury i realiów, niż te, w których powstał.
Zdaję sobie sprawę z przepaści światopoglądowej między starożytnością, a XXI wiekiem, dlatego nie krytykuję nawet tamtych ludzi za ich przekonania, a raczej system, którego antropocentryzm przyczynił się zdaniem wielu myślicieli do powstania niezbyt chwalebnych ruchów na przestrzeni historii, ale to całkiem odrębny temat.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

6-11, czyli mitologicznie

Witajcie,
Dawno tu nic nie pisałem, ale to bynajmniej nie znaczy, że przestałem czytać. Wręcz przeciwnie. Po prostu ostatnio miałem dużo zajęć związanych z sesją i nie tylko, a poza tym wiadomo, przez chwilę blogi były zawieszone. Teraz jednak wracam do swojego wyzwania czytelniczego. Trochę książek mi się nazbierało, ale że Reprezentują one różne działy tematyczne, postanowiłem rozbić ich omówienie na parę wpisów. Dziś, jak wskazuje tytuł, mitologicznie. Przeczytałem ostatnio trochę książek o mitologiach, trzymając się mojego założenia, że chciałbym zapoznać się nieco bliżej z wierzeniami ludów starożytnych. Wśród zaliczonych przeze mnie pozycji znalazły się Mitologia nordycka Neila Gaimana, Mitologia starożytnej Italii Aleksandra Krawczuka, Z dawnych wierzeń indyjskich Eligiusza Kluby, Mitologia starożytnego Egiptu Jadwigi Lipińskiej i Marka Marciniaka, Drzewo: mity słowiańskie i inne opowieści Łukasza Wierzbickiego oraz Dar totemów: baśnie indiańskie Vladimira Hulpacha.
Zacznijmy zatem od początku listy. Zanim przejdę do samego opisu książek, chciałbym zaznaczyć, że można całą ich pulę podzielić na dwie części. Jedna część to opracowania naukowe dotyczące poszczególnych mitologii, druga zaś to dzieła stanowiące zbiór samych mitów i podań, choć oczywiście przedstawionych bardziej współczesnym językiem.
Do tej drugiej kategorii należą książki Neila Gaimana, Vladimira Hulpacha, oraz Łukasza Wierzbickiego. Cóż mogę powiedzieć o tych pozycjach.
Generalnie wywarły na mnie pozytywne wrażenie. Jeśli chodzi o Gaimana, to podobał mi się bardzo styl tego autora. Po pierwsze we wstępie skraca on dystans między sobą, a czytelnikiem, zwracając się bezpośrednio do odbiorców, a następnie opisuje w paru zdaniach historię swojego zainteresowania tematem, które doprowadziło do powstania książki. Czyni to przy tym swobodnie, bez zbędnej oficjalności. Potem następuje główna część książki, gdzie Gaiman dokonuje wyboru mitów nordyckich, sygnalizując jednocześnie, że jest to właśnie tylko wybór tych, które on subiektywnie uznał za ważne i ciekawe. Tym, co mnie osobiście podobało się bardzo, była narracja samych mitów utrzymana w stylu opowiadań epickich. Opisywani Bogowie byli bohaterami historii przedstawionych na zasadzie opowieści fantasy, z użyciem podobnego języka i trzecioosobowego narratora. Sprawiało to w mojej ocenie, że łatwo było wczuć się w klimat przedstawianych wydarzeń bez konieczności marnowania energii na przebijanie się przez archaiczne sformułowania. Nietrudne wydawało się również utożsamienie się z bohaterami, którzy mieli ludzkie cechy pomimo swojej boskości.
Kolejna rzecz, którą oceniam tu na plus to zdecydowanie humor sytuacyjny, przejawiający się najczęściej w sposobie wypowiedzi narratora oraz oczywiście w dialogach między postaciami. Wszystkie te atuty samej książki podkreślał lektor, w tym przypadku Zbigniew Zamachowski, którego interpretacja zdała tu w stu procentach egzamin. Ostatecznie więc zdecydowanie polecam tę książkę. No dobrze. Przejdźmy teraz do kolejnych pozycji, a konkretniej do Drzewa: mitów słowiańskich i innych opowieści.
Tutaj nieco krócej. Podobnie, jak w przypadku mitologii nordyckiej, tak i tu narracja była utrzymana w klimacie opowieści, ale innego rodzaju. O ile u Gaimana mieliśmy do czynienia ze współczesnym językiem, o tyle tu język był stylizowany na staropolski, a wszystkie historie miały coś z Gawendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Momentami też zbliżały się do eposu, czy baśni w sposobie opisu na przykład wędrówek bohaterów.
Wszystko dawało efekt bardzo klimatyczny, tym bardziej, że zrobiono z tej książki słuchowisko.
Ostatnią pozycją, którą mogę zaliczyć do sfabularyzowanych, jest Dar totemów: baśnie indiańskie autorstwa Vladimira Hulpacha. Tu znowu inny typ narracji: nie Gawenda, nie typowa epicka opowieść fantasy, ale opowiastki w stylu bajek ludowych. Wrażenie bajkowości w przypadku tej książki powiększa fakt, że wiele z podań jest przedstawionych z perspektywy zwierząt. Taka kultura i takie wierzenia. Jeśli jednak ktoś nie lubi takiej bajkopodobnej narracji, nie polecam. Ogólnie jednak dzieło oceniam pozytywnie. Czyta się szybko i przyjemnie, na swój sposób klimatycznie, a to również za sprawą lektora, którym jest Krzysztof Banaszyk.
Z książki można dowiedzieć się, jak niektóre plemiona indiańskie tłumaczyły sobie niegdyś pojawienie się słońca i księżyca, zjawiska tęczy, czy przybycie ludzi na Ziemię.
Dobrym zabiegiem jest również opatrzenie tytułu każdego mitu informacją o tym, od jakiego plemienia mit pochodzi, na przykład Powstanie świata: Czirokezi.
Czas przejść do drugiej kategorii, czyli do opracowań naukowych.
W takiej formie napisane zostały przeczytane przeze mnie mitologia starożytnego Egiptu, Mitologia starożytnej Italii, a także Z dawnych wierzeń indyjskich.
Zdecydowanie najgorsze wrażenie wywarła na mnie Mitologia starożytnej Italii. Nie mówię, że ta pozycja w ogóle mi się nie spodobała. Pewne tematy, bóstwa, były opisane całkiem ciekawie, ale jak dla mnie zbyt dużo miejsca było poświęconego nie stricte bóstwom, a na wpół legendarnym herosom, takim jak Eneasz. Może by to było nawet ciekawe, ale nie wiem w sumie dlaczego mnie odrzuciło, morze kwestia sposobu opisu, może zbyt monotonnego lektora. Dużo miejsca zabiera też omówienie źródeł historycznych, które zachowały wiedzę o mitologii staro-italskiej. Nie mówię, że to zdecydowany mankament tej publikacji. Trochę też wynika z jej charakteru. Zdaję jednak sobie sprawę, że dla wielu odbiorców, zwłaszcza niezwiązanych akademicko z filologią, czy historią literatury, słuchanie o życiu Św. Augustyna, czy Wergiliusza i o tym, jak z ich dzieł można wyłuskać informacje na temat italskich wierzeń, okaże się zapewne nużące.
Idźmy dalej. Mitologia starożytnego Egiptu. Ta książka również jest sprawozdaniem historycznym, lecz oceniam ją łaskawiej, niż poprzednią pozycję. Jest napisana całkiem ciekawie, opisuje kształtowanie się wierzeń egipskich, istotę ich odrębności od folkloru europejskiego, czy szczegółowiej antycznego, prezentuje wiele konkretnych mitów egipskich wyjaśniających naturę i powstanie świata wraz z ich interpretacjami, a w końcu zdaje sprawę z różnorodności mitów w kolejnych okresach i rejonach Egiptu. Mankamentem jest znowu lektor, który czyta może nie całkiem bezpłciowo, ale też jak dla mnie zbyt statycznie. Ogólnie jednak książkę polecam, tym bardziej, że na jej końcu znajduje się wartościowy słowniczek zawierający wyjaśnienia używanych w publikacji pojęć.
No i na zakończenie, Z dawnych wierzeń indyjskich.
Tutaj nie napiszę wiele, ale tak, jak w przypadku dwóch poprzednich pozycji mój entuzjazm był ograniczony, tu mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że książka warta przeczytania. Znowu opracowanie naukowe, ale napisane bardzo interesująco. W sposób uporządkowany i ciekawy opisuje ewolucję hinduizmu i okoliczności tej ewolucji. Dowiemy się stąd najważniejszych rzeczy na temat świętych pism hindusów oraz tego, jak te pisma są interpretowane przez indologów, ale również hinduskich filozofów. Przeczytamy, jak w łonie hinduizmu narodził się buddyzm, czym przyciągnął ludzi i czemu zwłaszcza na początku swojego istnienia był uważany za herezję. Olbrzymim atutem było jak dla mnie holistyczne opisanie całego hinduizmu włącznie z jego bóstwami, najważniejszymi rytualnymi obrzędami, nakazami i zakazami, jak również filozoficznymi założeniami.
To lektura, którą z pewnością mogę rekomendować.
Trzeba też powiedzieć, że po raz kolejny dodatkowym atutem był lektor. Jakkolwiek był to bardziej lektor filmowy, niż aktor, a przynajmniej ja go tak kojarzę, w tym konkretnym przypadku przeczytał to dobrze, w każdym razie moim zdaniem
Tym sposobem zamknęliśmy przegląd przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie książek dotyczących mitologii. Na dniach spodziewajcie się nowych recenzji, a tym czasem zapraszam do komentowania i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

4 i 5. a. Gieysztor – mitologia słowian oraz I. D. Górewicz – Borek i bogowie słowian

Witajcie,
W dzisiejszym wpisie chciałbym uwzględnić aż dwie pozycje, które dołączam do przeczytanych przeze mnie książek w ramach wyzwania czytelniczego 2020.
Opisuję je razem, ponieważ łączy je zdecydowanie motyw przewodni, a też o żadnej nie zamierzam się jakoś bardzo rozpisywać.
Oba dzieła spaja, jak wynika już z tytułu, mitologia słowiańska. Tu od razu mogę uprzedzić, że najprawdopodobniej wpisów dotyczących różnych systemów wierzeń będzie więcej, ponieważ zamierzam uzupełnić braki w swojej wiedzy w tym zakresie. Na razie skupię się na najpopularniejszych mitologiach, ale nie wykluczam, że z czasem pójdę w tym dalej i sięgnę do innych źródeł omawiających nie tylko systemy dawne i nagłośnione w popkulturze, lecz również te mniej znane, zarówno historyczne, jak współczesne.
Zanim przejdę do krótkiego opisu książek, z którymi dziś do was przychodzę, napiszę jeszcze może o swoich motywacjach popychających mnie w stronę takiej literatury. Po pierwsze jest to oczywiście ciekawość. Różne systemy wierzeń są moim zdaniem interesujące pod kątem socjologicznym, tego, jak ludzie oswajali zjawiska dla siebie niezrozumiałe. Poza tym dla nikogo nie jest raczej nowiną, że po prostu lubię zarówno rzeczy dawne, jak i tematykę mityczną. Stwierdziłem również, że kiedy już usystematyzuję sobie wiedzę w zakresie różnych mitologii, ciekawsze stanie się i czytanie fantastyki, bo będę potrafił jeszcze wnikliwiej szukać w niej odwołań kulturowych, a to jak wiecie bardzo lubię robić.
Dobrze. Teraz może wreszcie coś o samych książkach. Zacznę w kolejności od dzieła Aleksandra Gieysztora zatytułowanego Mitologia słowian. Na temat tej pozycji nie będę pisał wiele, ponieważ jest to po prostu opracowanie naukowe poświęcone słowianom z okresu wczesnego średniowiecza. Konstrukcja wywodu Gieysztora nie odbiega od konstrukcji innych prac historycznych tego typu. Po uwagach wstępnych następuje omówienie panteonu słowiańskiego z uwzględnieniem bogów i pomniejszych bóstw uporządkowanych w taki właśnie sposób. Najpierw autor wprowadza nas w problematykę głównych bogów i ich zadań według słowiańskich wierzeń, by stopniowo przejść do opisu demonów niższych, a w końcu do rytuałów i obrzędów praktykowanych w związku z poszczególnymi kultami. Można tu od razu wspomnieć, że porządek wykładu Gieysztora wyznacza wprowadzony przez innego historyka podział funkcjonowania społeczeństwa na trzy zasadnicze sfery, a mianowicie duchową, militarną i gospodarczą. Stąd każde omawiane przez Gieysztora bóstwo jest rozpatrywane pod kątem swojej roli w tak zdefiniowanym systemie. Cóż mogę powiedzieć o samej książce. Na pewno jest dość obszerna i zawiera stosunkowo kompleksowe omówienia podjętych zagadnień. Jak już wspomniałem kilkakrotnie, to praca naukowa, a to oznacza, że występuje w niej dużo szczegółowych analiz. Autor na przykład szczególnie upodobał sobie rekonstrukcję obszaru działalności konkretnych bóstw poprzez analizowanie ich imion od strony etymologicznej. Jak w każdej pracy naukowej, albo w każdym razie wielu z nich, tak i tu występuje poza tym wiele cytatów z tekstów źródłowych, pisanych najczęściej po staropolsku. Jeśli więc ktoś nie przepada za takimi stricte historycznymi wywodami, zdecydowanie nie polecam tej lektury, choć pod względem merytorycznym jest ona warta uwagi, zwłaszcza, jako wprowadzenie do tematu.
Nieco inną specyfiką odznacza się druga książka, czyli opowieść Igora D. Górewicza pod tytułem Borek i bogowie słowian. Jak można się domyślić, jest to powieść adresowana przede wszystkim do dzieci młodszych. Jak poprzednia pozycja, tak i ta opisuje obrzędy, a w szczególności samych najważniejszych bogów i demony słowiańskie, czyniąc to jednakże w sfabularyzowany, dostosowany do przewidywanej grupy czytelniczej sposób. Sama fabuła jest bardzo prosta, zapewne z uwagi na głównie edukacyjny cel książki. Główny bohater, mały chłopiec Czcibor zdrobniale nazywany Borkiem, zostaje zaprowadzony przez ojca na teren zamku w Szczecinie. Z pozoru zwykła edukacyjna wycieczka zmienia się w surrealistyczną przygodę, gdy Borek dostaje od ojca starosłowiański amulet z wyobrażeniem boga Trzygłowa i przenosi się wieki wstecz do kraju słowian. Żeby wrócić do domu, musi odnaleźć złoty posążek Trzygłowa. Inaczej nie wydostanie się ze starosłowiańskiego wymiaru. W poszukiwaniu posążku, Borek podróżuje po kraju słowian, spotykając na swej drodze lokalne i mniej lokalne bóstwa, które opowiadają mu o sobie, by w końcu doprowadzić go do poszukiwanej statuetki i umożliwić mu powrót do współczesności.
Jak mogę skomentować tę opowieść?
Mimo, że adresowana do młodszych czytelników, wywarła na mnie pozytywne wrażenie. Zawiera ona stosunkowo dużo skondensowanej, a zarazem przedstawionej w przystępny sposób wiedzy na temat folkloru słowiańskiego. Dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę ze słowiańskim panteonem może stanowić wartościową lekturę. Powiedziałbym tak, że książka ta pozwala na utworzenie sobie pewnej mapy myśli w związku z poruszaną problematyką. Jeśli przeczyta się ją wystarczająco uważnie, można stworzyć sobie coś w rodzaju zbioru fiszek, dających wstępny obraz najważniejszych bogów słowiańskich i ich zadań w tamtejszym panteonie. To dobra podstawa umożliwiająca wstępną orientację i dostarczająca inspiracji do dalszego poszerzania wiedzy. Właśnie przez to, że opowieść ta jest napisana pod młodszych czytelników, staje się łatwo przyswajalna. Z kolei opracowanie Gieysztora jest bardzo gęste, naukowe i wymagające dużego skupienia. Oczywiście tych dwóch pozycji nie można porównywać pod kątem merytorycznym. Realizują bowiem różne cele, ale dla mnie osobiście książka Górewicza stanowiła nienajgorsze podsumowanie najważniejszych wątków z opracowania, z którym zapoznałem się wcześniej, w każdym razie jeśli chodzi o same sylwetki bóstw. To, co mi się nie podobało w opowieści o Borku, to może pewna niespójność fabularna. Na początku powieści Borek rozstaje się z ojcem w szczecinie, a gdy nasz bohater wraca do świata XXI wieku ze swojej niezwykłej podróży, ląduje na Wolinie na festiwalu słowiańskim. Ciekawe, że ojciec Borka nie jest tym wcale zaskoczony. Jak dowiedział się, gdzie szukać syna? Ile trwało przeniesienie Borka w czasy słowian? Czy Borek na okres podróży zniknął całkiem ze współczesności, czy było to coś na zasadzie snu? Tego z całą pewnością niestety nie wiemy. Szkoda i to jedno mogę autorowi zarzucić, bo z kolei pewna infantylność języka jest podyktowana wiekiem adresatów.
Ode mnie na dzisiaj to tyle, jeżeli idzie o wyzwanie czytelnicze.
Czekam jak zawsze na Wasze komentarze i do następnego wpisu

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

3. R. Stevenson – Dr. Jakylle i P. Hyde.

Witajcie,
Nadszedł czas na kolejną recenzję w związku z wyzwaniem czytelniczym. Jako, że ostatnio jakoś nie wychodzi mi zbytnio czytanie grubych tomów, dziś na tapecie nowela autorstwa R. Stevensona, czyli jak w tytule, DR. Jakylle i P. Hyde. Sama nowela utrzymana jest w klimacie podobnym do niektórych powieści Le Guin, czy Zafóna, albo raczej podobny jest przewodni motyw, bo same realia jednak nieco odmienne.
Akcja rozgrywa się w XIX-wiecznym Londynie i osnuta jest wokół kilku postaci: statecznego adwokata Uttersona, DR. Jakylle’a oraz paru członków jego domowej służby. Poza wymienionymi w całym opowiadaniu pojawia się zaledwie parę epizodycznych postaci, ale są one na tyle poboczne, że szersze rozwodzenie się nad nimi nie ma raczej większego sensu.
Główny bohater tytułowy DR. Henryk Jakylle jest szanowanym lekarzem z wysokimi aspiracjami naukowymi. Posiada jednak również swoje mroczne sekrety. Czarne chmury zaczynają zbierać się nad głową doktora, gdy w jego życiu pojawia się tajemnicza postać pana Hyde’a. Wszystko wskazuje na to, że Hyde to protegowany Jakylle’a, a obu mężczyzn łączy ścisła, acz bardzo hermetyczna i niezrozumiała dla otoczenia relacja. Hyde zdaje się cieszyć pełnym zaufaniem doktora, może wchodzić i wychodzić z jego domu i pracowni o każdej porze dnia i nocy, a dodatkowo doktor, jak dowiadujemy się od Uttersona, zapisał Hydeowi wszystko, co posiada na wypadek własnej śmierci. Tak zażyła relacja obu mężczyzn jest tym dziwniejsza, że na pierwszy rzut oka różnią się oni bardzo charakterologicznie. Z jednej strony Jakylle: szanowany lekarz i naukowiec, człowiek być może nieco ekscentryczny, ale także szczodry, w gruncie rzeczy dobroduszny i posiadający grono oddanych przyjaciół. Z drugiej Hyde: antypatyczny, o odpychającej aparycji, bezduszny, a wręcz bestialski, jak okazuje się zwłaszcza, gdy bez śladu skrupułów morduje przypadkowo napotkanego staruszka. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach istota owej relacji zaczyna coraz bardziej frapować Uttersona będącego prywatnie przyjacielem Jakylle’a. Rozwiązanie całej zagadki okazuje się porażające. Wiem, że być może nie powinienem go tu opisywać, bo jest to spoiler, ale bez tego opisu nie mógłbym w sposób całkowicie jasny odnieść się do filozoficznych konotacji omawianego dzieła, które są dla mnie ważne z oczywistych względów. Zdradzę więc zakończenie tej historii, choć nie w stu procentach, żeby mieli trochę przyjemności ci, którzy ewentualnie chcieliby przeczytać nowelę.
Jak dowiadujemy się z ostatniej części opowiadania, relacja łącząca Edwarda Hyde’a z Henrykiem Jakyllem jest zasadnicza, ponieważ są oni jedną i tą samą osobą. Hyde stanowi tu mroczne alterego doktora, który świadomie doprowadził do rozdzielenia dwóch części swojej osobowości: tej dobrej i tej złej. Właśnie ten motyw rozdzielenia jest elementem łączącym dzieło Stevensona z późniejszymi powieściami Le guin, czy Zafóna, aczkolwiek zamysł, choć podobny w ogólnym zarysie, różni się w szczegółach we wszystkich powyższych pozycjach. W ziemiomorzu Ged uwalnia przypadkowo swojego mrocznego bliźniaka. Lazarus w Światłach września Zafóna pada ofiarą szalonego czarnoksiężnika. Z kolei Henryk Jakylle dobrowolnie doprowadza do podzielenia swojej jaźni i w przeciwieństwie do bohaterów innych autorów, przeistacza się za każdym razem, gdy do głosu dochodzi któraś z cząstek jego osobowości. Każdorazowo egzystować może tylko Jakylle, albo Hyde w zależności od tego, która z sił ma kontrolę nad ciałem doktora. Nie jest zaś tak, że dwie osobowości współistnieją niejako obok siebie, z czego jedna ma charakter demonicznej zjawy. W tym miejscu trzeba jeszcze zaznaczyć, że według pomysłu Stevensona, każda z cząstek osobowości lekarza zachowuje świadomość istnienia i szczątkowe cechy charakteru drugiej, co pozostaje nie bez znaczenia dla finału opowieści.
Cały utwór skłania do wielu filozoficznych przemyśleń, do rozważań nad istotą człowieczeństwa i szaleństwa. Umożliwia spojrzenie na problem swoistej dwoistości natury ludzkiej, a fakt, iż nie jest to traktat filozoficzny, sprawia, że treści zawarte w opowieści Są łatwiej przyswajalne. To, co moim zdaniem rzuca się w oczy i jest warte podkreślenia, to fakt, że alegoria mrocznego alter-ego uosabiającego wszystkie negatywne przymioty człowieka zwykle spychane do podświadomości siłą konwencji kulturowych, a więc nieakceptowane społecznie rządze, a znacznie częściej zwykłe przywary, kompleksy i tym podobne, jest tu ukazane jako sposób na danie upustu tym nie uznawanym przez ogół popędom bez brania na siebie odpowiedzialności za popełnione czyny.
Nikt do samego końca opowieści nie wiązał Jakylle’a z Edwardem Hydeem, w związku z czym Jakylle jako Hyde mógł bez konsekwencji robić te wszystkie rzeczy, których nigdy by się nie dopuścił jako szanowany naukowiec. Można chyba zatem powiedzieć, że nowela ta w sposób metaforyczny ukazuje wpływ świadomości kontroli społecznej na działające podmioty, a także chęć ucieczki niektórych z tych podmiotów od opresywnego charakteru społecznych instytucji. O tyle kojarzy się to moim zdaniem na przykład z motywem Kurdza w Jądrze ciemności, który również przeistoczył się w potwora, gdy tylko poczuł się bezkarny. W omawianej noweli wątek ten jest w pewnym sensie bardziej złożony, bo bohater Conrada nie doznaje aż tak silnego rozdarcia i rozdwojenia jaźni. W przypadku Jakylle’a na przykład mamy do czynienia z pojawiającym się kilkukrotnie żalem za postępki Hyde’a i strachem doktora przed momentami, gdy kontrolę przejmuje mroczny bliźniak, choć należy tu odnotować, że strach ten pojawia się dopiero po jakimś czasie.
Interesujące z filozoficznego punktu widzenia jest inne pytanie, które można sobie postawić po lekturze i które wybrzmiewa w posłowiu. Jest to pytanie o prawdziwe pobudki doktora, jakimi kierował się w czasie swojego szatańskiego eksperymentu. Chciał zyskać drugie wcielenie będące dla niego sposobem na freudowską sublimację niegodnych rządz przy jednoczesnym zachowaniu dobrego imienia szanowanego uczonego? A może jego zamiarem było wydestylowanie tego idealnego Jakylle’a, wyeksponowanie samych zalet, co wiązało się naturalnie z odseparowaniem tej gorszej części ludzkiego ego, która bez cenzora moralnego stała się potworem?
Tak, czy inaczej wydaje się, że niezależnie od tego, co chciał osiągnąć, DR. Jakylle przegrał tę swoistą grę z własną naturą i zapłacił za to bardzo wysoką cenę. Historia jego pokazała zaś jeszcze raz, że w każdym człowieku potencjalne dobro i zło mieszają się bezustannie, a jedno nie może istnieć bez drugiego. Więcej o samej noweli chyba nie będę pisał. Może ktoś po nią sięgnie i sam będzie miał okazję wyciągnięcia swoich wniosków. Na zakończenia wspomnę tylko jeszcze, co w tej książce oceniam na plus, a co na minus. Jak już powiedziałem, plusem dla mnie jest konwencja. Osobiście bardzo lubię motyw cienia i swoistej walki egzystencjalnej. Dzieła, które dobrze wykorzystały ten motyw mają potencjał trafienia do szerokiej publiczności. Mogą po nie sięgnąć zarówno amatorzy intryg, śledztw i niewyjaśnionych morderstw, jak i ci, którzy wolą baśniowe motywy walki dobra ze złem, czy nawet rozważania filozoficzne. Wszystko zależy od założeń gatunkowych utworu i oczywiście wrażliwości odbiorców. Podobał mi się sposób ukazania problematyki, który różni się nieco od podobnych podejść do tego tematu. Różnice te po części opisałem powyżej.
A co mi się nie podobało?
Tu przede wszystkim dwie rzeczy. Po pierwsze, uderzyła mnie pewna naiwność przejawiająca się najpełniej w sytuacji zaistniałej po wzmiankowanym przeze mnie morderstwie popełnionym przez Hyde’a. Ciekawe, że policja, która na pewno musiała być zaangażowana w sprawę, nie skupiła się na gruntownym przesłuchaniu doktora jako domniemanego przyjaciela Hyde’a po tym, kiedy ten, dokonawszy zbrodni, zapadł się pod ziemię.
Drugie moje zastrzeżenie odnosi się do pewnej sztuczności początku całej sprawy z Edwardem Hydeem, w sensie z momentem, w którym Utterson i spółka zainteresowali się jego osobą. Wiąże się to z pewną historią, kiedy Hyde miał stratować na ulicy jakąś dziewczynkę. Po prostu ją potrącił, idąc, ale zrobił to tak mocno, że upadła i zaczęła płakać. Gdzie tu sztuczność, a no w całym szumie, który się wokół tego potrącenia zrobił. W zamyśle była to pierwsza demonstracja bezduszności Hyde’a, ale jednak dla mnie przesadzona. Chodziło o to, że po całym zajściu mości Hyde poszedł po prostu dalej, nie interesując się losem dziewczynki. Oczywiście taka postawa jest godna potępienia, ale reakcja otoczenia była jak sądzę przekoloryzowana. Zaraz ktoś pobiegł za Hydeem, przyciągnął go za fraki z powrotem, odprawili nad nim prawie ostracyzm, a na koniec musiał on niemało zapłacić, żeby zadośćuczynić za szkodę i uniknąć przeprawy z policją, czy innymi organami. O ile pamiętam, dziewczynka trwałych obrażeń nie odniosła więc…
Ogólnie jednak nowelę oceniam pozytywnie. Nie jest to książka, która ujęła mnie jakoś szczególnie, ale czyta się przyjemnie i można zastanowić się nad pewnymi rzeczami. Niezaprzeczalnym atutem dla zwolenników analiz psychologiczno-filozoficznych jest posłowie obecne przynajmniej w wydaniu, którym ja dysponuję. Zawiera ono bardzo fajne analizy uwzględniające przemyślenia filozofów i literaturoznawców. Aż byłem zdziwiony, że ktoś się tak do tego przyłożył. Rzetelnie napisane, choć ma jedną wadę. Mianowicie autorka widocznie odwołuje się do biblijnego obrazu dobra i zła i dualizmu tychże w ludzkim życiu. Nie mówię, że obraz ten nie jest wartościowy jako jeden z punktów widzenia. Trzeba jednak pamiętać, że jak każdy subiektywny obraz ma on swoją specyfikę i założenia bazowe i nie musi być jedynym słusznym. Problem walki dobra ze złem o ludzką duszę, że już użyjemy tej spirytystycznej terminologii, był obecny nie tylko w chrześcijaństwie, ale na przykład również w manicheizmie, a zapewne także w wielu innych tradycjach. Rzetelna analiza powinna obejmować więcej takich perspektyw, jeśli nawet nie wszystkie, chyba, że analizowane dzieło jest wyraźnie osadzone w danym systemie wartości. Czy opowieść o MR Hyde’u jest tak fundamentalnie osadzona? Trudno powiedzieć. Zawiera wprawdzie odniesienia do chrześcijaństwa i to dość wyraźne, co może usprawiedliwiać taką optykę. Z drugiej strony jednak uważam, że sam dylemat można rozpatrywać bardziej uniwersalnie, a autorka posłowie z jednej strony siliła się na tę uniwersalność, z drugiej cały czas odnosząc się do jednego obrazu.
No cóż. Może się czepiam, ale finalnie i tak uważam, że dziełko nie jest złe.
To już wszystko, jeśli chodzi o moje odczucia związane z tą pozycją. Zapraszam do samodzielnej lektury i własnych wniosków. Całe opowiadanie nie jest długie, jakieś 50 stron. Jeśli ktoś już się zapoznał, z chęcią posłucham innych opinii.
Zapraszam wszystkich do komentowania i do następnego wpisu

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

2. Stanisław Lem – Dzienniki gwiazdowe

Witajcie,
Postępując według zasady, że lepiej kuć żelazo, póki gorące, wrzucam kolejną recenzję książki, którą przeczytałem. W przeciwieństwie do Eryka, Dzienniki gwiazdowe Stanisława Lema, bo o nich właśnie chcę tu się rozwodzić, przeczytałem niedawno. To znaczy zacząłem je czytać jakiś czas temu, a skończyłem dzisiaj, więc pewnymi refleksjami mogę się podzielić na świeżo. Zakładam też, że recenzji różnych książek Lema będzie się pojawiać tu więcej, a to choćby dlatego, że piszę z tego autora pracę magisterską.
Na samym początku tego wpisu, zanim jeszcze przejdę do bezpośredniego omawiania zawartości Dzienników gwiazdowych, chciałbym zasygnalizować jedną rzecz. Książka ta, ogólnie rzecz biorąc, jak chyba większa część twórczości tego autora, jest inspirująca i warto ją przeczytać, ale trzeba też mieć świadomość, że nie jest to raczej książka do poduszki. Oczywiście, może to być moja subiektywna opinia, ale z własnego doświadczenia zalecałbym czytanie tej książki z wypoczętym umysłem i analitycznym nastawieniem. Wiadomo. Dzienniki nie mają charakteru traktatu filozoficznego, niemniej jednak zacięcie filozoficzne Lema jest w nich widoczne.
Przejdźmy jednak wreszcie do samej książki.
Głównym bohaterem i osobą, z której perspektywy poznajemy świat przedstawiony, jest kosmiczny pilot i podróżnik międzyplanetarny Ijon Tichy, który zwiedza odległe ciała niebieskie.
Powieść jest podzielona na podróże, które są ponumerowane, choć nie jest powiedziane, że następują po sobie w tradycyjnej kolejności. Przyczyna tego zamieszania numeracyjnego jest wyjaśniona przez samego autora. Samo słowo podróż też należy tu rozumieć możliwie szeroko. W niektórych przypadkach są to rzeczywiście podróże międzyplanetarne, w innych podróże w czasie, a w jeszcze innych są to wspominki bohatera, a więc znów odmienny typ prozy i narracji.
Nie tworzą też one jednej ciągłej fabuły. Każda z podróży jest odrębną całością, nie powiązaną z resztą niczym oprócz głównego bohatera i ewentualnie niektórych drugoplanowych.
Jeśli chodzi o fabułę to od razu można uprzedzić, że rozczaruje się ten, kto będzie szukał w tej książce szczególnych fajerwerków. Nie ma tu widowiskowych bitew kosmicznych, niewyjaśnionych morderstw, przyprawiających o dreszcze scen grozy. Nie ma też charakterystycznej dla niektórych powieści SF, a nawet dla niektórych powieści Lema przytłaczającej samotności, jakiej sprzyjają zwykle wizje lotów kosmicznych. Sam bardzo cenię taki motyw i nie mówię, że w dziennikach w ogóle go nie ma, ale znacznie bardziej zaznacza się on na przykład w takiej Odysei kosmicznej. Tu schodzi trochę na drugi plan, może dlatego, że Dzienniki skupiają się dość mocno na pokazaniu relacji bohatera ze społecznościami odwiedzanych przez niego planet. Co więc można znaleźć w tej książce. Na pewno można w niej znaleźć dużo takich opisów, które w filozofii nazywa się eksperymentami myślowymi. Przykładem takiego eksperymentu myślowego we współczesnej filozofii jest mózg w naczyniu Hilarego Putnama. Nie będę tu opisywał tego eksperymentu, bo nie o Putnamie jest ten wpis, ale zainteresowanych odsyłam do stosownej literatury, albo też zachęcam do zadawania pytań w komentarzach. Generalnie jednak eksperyment myślowy polega na wyobrażeniu sobie hermetycznej sytuacji, powiedzielibyśmy w warunkach laboratoryjnych, obwarowanej mnóstwem założeń towarzyszących, w praktyce wręcz uniemożliwiających wystąpienie takiego przypadku w Realu. Eksperymenty takie służą zobrazowaniu bardzo teoretycznych rozważań i uzyskaniu odpowiedzi na bardzo teoretyczne pytania. Upraszczając można powiedzieć, że to taka zabawa intelektualisty. W każdym razie, w Dziennikach gwiazdowych pojawia się trochę takich eksperymentów. Jednym z nich jest skrzynia CorCorana stanowiąca przekształcenie mózgu w naczyniu Putnama. Corcoran jest profesorem, który stworzył układy cybernetyczne symulujące świadomości, którym wydaje się, że żyją w normalnym świecie, czują, doznają, wchodzą w interakcje społeczne. W rzeczywistości jednak są tylko wiązkami impulsów zamkniętymi w hermetycznych skrzyniach, z czego nie zdają sobie sprawy. Z perspektywy ich zaprogramowanego świata, są realne, cielesne i wolne. Jak pewnie niektórzy już się domyślają, ten eksperyment myślowy skłania do kilku pytań, które można postawić w odniesieniu do człowieka. Po pierwsze jest to pretekst do zapytania o ludzką wolność, o to, czy i my nie jesteśmy zaprogramowani. W jednej z interpretacji można by na przykład postawić Boga w miejscu profesora Corcorana, a wtedy problem ten nabiera wymiaru religijnego. Czy przyjęcie istnienia wszechwiedzącego Boga jest zagrożeniem dla naszej wolności? To potężny dylemat, w który nie chcę już się zagłębiać, chyba, że w dyskusji. Druga płaszczyzna interpretacyjna tego eksperymentu dotyka solipsyzmu: stanowiska ontologicznego, według którego istnieje tylko podmiot poznający, a wszystko, co go otacza stanowi tylko projekcję jego świadomości. W przypadku skrzyń Corcorana, czy putnamowskiego mózgu w naczyniu tak właśnie jest. Zamknięta w hermetycznym środowisku świadomość projektuje sobie rzeczywistość, a zasadzie jest pobudzana do określonej projekcji impulsami z poza jej zasięgu poznawczego, ale projekcja ta jest tylko złudzeniem branym za realność. Cu ż. Nigdy nie byłem zwolennikiem solipsyzmu, ale takie stanowisko istnieje, a skrzynie Corcorana dobrze ilustrują istotę tego pomysłu. Dobrze. Pokazałem wam na przykładzie Profesora Corcorana, jakiego rodzaju rozważania filozoficzne możemy napotkać w dziennikach, ale nie tylko takie. Są też przemyślenia o nieśmiertelności, o tym, czym ona jest i jakiej nieśmiertelności pragnęliby ludzie przy założeniu, że w ogóle jest ona obiektem ich pożądania. Przy tej okazji poznajemy ekscentrycznego naukowca, skrywającego z reszt ą mroczny sekret, który znalazł sposób na unieśmiertelnienie świadomości człowieka po śmierci ciała. Jak próbuje nas przekonać Lem, chyba nie takiej nie śmiertelności pragniemy, co znowu może stanowić próbę dialogu z naszą religią. Jak pisze w pewnym miejscu autor Dzienników, ludzie nie pragną nieśmiertelności. Pragną jedynie nie umierać, co oznacza również nie rozstawanie się z doczesnością.
Innym wątkiem eksponowanym w Dziennikach dość mocno są paradoksy czasu. Lem rozważa tam, wykorzystując formę opowiadania, skutki zakrzywienia czasu do postaci pętli, przy czym sposób ukazania tych skutków nie jest pozbawiony swoistego komizmu. Zastanawia się również nad kwestią podróży w czasie. Wskazuje pewien problem, który zwykle nie jest brany pod uwagę, jeśli myślimy o podróżach w czasie, a mianowicie problem tego, że my sami jesteśmy w czasie zanurzeni, a zatem przyspieszając go, wpływamy również na nasz metabolizm. Chyba już się domyślacie, do czego to prowadziło w tamtym opowiadaniu.
Inne ciekawe uchwycenie paradoksów czasu pokazuje Lem w innej podróży swojego bohatera, gdzie prezentuje nam skutki poprawiania przeszłości z perspektywy teraźniejszości, a efekty tego znów są przedstawione z pewną dozą komizmu. Przy okazji obrywa się filozofom, ale to już zostawiam waszej ewentualnej lekturze.
Podsumowując, Książkę dzienniki gwiazdowe polecam wszystkim tym, którzy lubią SF, ale z drugiej strony potrafią obejść się bez blasterów, gwiazd śmierci i wartkiej akcji, a przy tym mają nieco analitycznego, filozoficznego zacięcia. Automatycznie nie polecam jej tym, którzy tego zacięcia nie mają, bo mogą się zwyczajnie znudzić. Książka zawiera dużo refleksji na temat paradoksów czasu, nieśmiertelności, kondycji ludzkiej, a nawet ekologii i tego, jak niszczymy swoje środowisko życia. Ilustruje również pewne problemy z zakresu filozofii społecznej, nawiązując nie wprost między innymi do komunizmu, czy innych totalitaryzmów. Jednocześnie dzieło to nie stanowi traktatu filozoficznego, będąc raczej rodzajem przypowieści z filozoficznymi sensami. Z tego względu ciężko jest powiedzieć, jaki stopień obycia filozoficznego jest wskazany przy czytaniu tego dzieła. Dla ludzi nie mających nic wspólnego z filozofią, pewne nawiązania mogą być nieczytelne, a problemy wydumane. Laik filozoficzny może oczywiście przeczytać tą książkę jako tylko opowieść SF, ale z takim nastawieniem będzie musiał uzbroić się w cierpliwość, albo przeskoczyć pewne fragmenty. Z kolei komuś po filozofii, książka ta może w mojej ocenie wydać się wprawdzie dość naiwna. Nie ma przecież aspiracji traktatu filozoficznego, a raczej ilustruje momentami pewne idee filozoficzne. Z drugiej strony jednak jest na pewno rodzajem interesującej zabawy intelektualnej. Wniosek z tego taki, że nie trzeba być filozofem, żeby tą książkę docenić, chociaż pewien rodzaj myślenia charakterystycznego dla filozofów, czy znajomość podstawowych terminów zdecydowanie pomaga.
Na tym kończę moją recenzję. Zapraszam do dyskusji i do następnego wpisu.

EltenLink