Kategorie
z życia

O zanudzaniu uczniów, obmacywaniu skał i o tym, jak pani od chemii mi polewała, czyli słów kilka o minionym roku

Witajcie w Nowym roku
Mija już szesnasty dzień od kiedy weszliśmy wszyscy w ten następny rozdział nazywany przez niektórych 2023.
A może nie jest to wcale żaden następny rozdział? Na świecie wciąż niepokoje, zimy w zimie jak nie było, tak nie ma, politycy po staremu nie mogą znaleźć wspólnego języka i tylko człowiek znowu się postarzał, choć to również nic nowego.
Niemniej jednak, mówiąc całkowicie poważnie, wraz z początkiem kolejnego roku kalendarzowego przyszła pora na podtrzymanie mojej tradycji, jaką jest podsumowanie tu roku ubiegłego.
Moja determinacja, żeby ją podtrzymać, jest tym większa, że jak wiecie, nie jestem raczej zwolennikiem zamieszczania wielu wpisów z cyklu Co u mnie, a w związku z tym te podsumowania mogą być dla wielu z Was jedyną okazją, aby poczytać więcej o moich poczynaniach.
Co zatem wydarzyło się u mnie w minionym już 2022.
Można powiedzieć, że ten czas był dla mnie z paru względów dość przełomowy.
Jednym z powodów było powiększenie mojego doświadczenia zawodowego.
Jeszcze w poprzednim, czyli w 2021, zapisałem się do projektu aktywizacji zawodowej osób z niepełnosprawnościami, o czym chyba miałem okazję wam napisać w ubiegłorocznym podsumowaniu.
Ku mojemu zaskoczeniu, Integracja zadziałała sprawnie.
Ze swojej strony dość szybko zadeklarowałem, że swój pierwszy staż zawodowy chciałbym odbyć, pracując w sektorze dostępności, albo edukacji, a najlepiej by było, gdyby udało się jakoś te dwie sfery połączyć.
Moje preferencje zostały wzięte pod uwagę. Niestety, jak się okazało, trudno było znaleźć miejsce dla stażysty koordynatora dostępności, zwłaszcza na uczelniach, w które nie ukrywam celowałem.
Może wiedzieli, że niebezpiecznie byłoby mnie zatrudniać i nie chcieli fundować studentom takiej traumy, jak kontakt ze mną i to w przypadku części zapewne od pierwszego roku. 😀
Nie udało mi się też nawiązać współpracy z Centrum Nauki Eksperyment, tym razem ze względów formalnych, gdyż projekt nie przewidywał możliwości stażu w tej instytucji.
Ostatecznie swoją pierwszą długoterminową przygodę zawodową, a w każdym razie bardziej długoterminową, niż wszystko, co robiłem do tej pory, rozpocząłem w swojej dawnej podstawówce, czyli w Gdyńskiej Szkole Społecznej.
Biedni uczniowie nie mieli pojęcia, co ich czeka.
Zapewne przez wzgląd na ich spokój ducha i jakość odpoczynku psychicznego, P. Dyrektor szkoły zadecydowała, że zajęcia rozpocznę dopiero od marca, po feriach zimowych.
Nie ukrywam, że perspektywa pracy tam, przynajmniej przez trzy miesiące, bardzo mnie ucieszyła. Zawsze chciałem spróbować się w zawodzie nauczyciela, a niestety, ze względu na niepełnosprawność, najprawdopodobniej nie miałbym wielu innych możliwości spełnienia tego marzenia.
Po drugie, ze szkołą tą wiążę wiele wspomnień i dlatego bardzo miło było mi tam wrócić, siedzieć w pokoju nauczycielskim z osobami, które wcześniej mnie uczyły, a wreszcie spojrzeć na życie szkolne niejako z drugiej strony biurka.
Wiecie. Tym razem to ja byłem osobą, która czasem otwierała drzwi, gdy kolejny z młodocianych amatorów sportów wszelakich przychodził do pokoju nauczycielskiego z pytaniem, czy mogę piłkę? Zanim jednak dotarłem na swój pierwszy dzień stażu, wybuchła wojna w Ukrainie. Była to dla mnie bardzo przygnębiająca informacja, myślę, że bardziej, niż dla wielu innych osób, ponieważ sam mam wielu znajomych z Ukrainy, a nie dalej, jak w październiku 2021, brałem udział w wymianie międzynarodowej w Charkowie, o czym też pisałem w poprzednim podsumowaniu.
Piszę o tym w kontekście mojego stażu w szkole, gdyż podobnie, jak wielu innych ludzi, także ja chciałem jakoś pomóc naszym wschodnim przyjaciołom.
Uznałem, że moje nowe miejsce pracy może dać mi ku temu pewne możliwości, tym bardziej, że oficjalnie moje stanowisko nazywało się młodszy specjalista do spraw projektów.
Gdy będąc już w pracy, zapytałem, czy mogę jakoś pomóc, na przykład organizując jakąś zbiórkę, dowiedziałem się, że zbiórka już działa, a nawet sklepik, w którym dochód z zakupionych rzeczy szedł na wsparcie Ukrainy.
Dowiedziałem się jednak również, że w szkole po zajęciach są organizowane warsztaty dla ukraińskich dzieci, których mamy pobierały w tym czasie lekcje polskiego.
Stwierdziłem, że postaram się tu jakoś pomóc, choć nie było to łatwe.
Do bariery językowej dochodził fakt, że dzieci, bardziej niż zorganizowane zajęcia tematyczne, preferowały aktywność fizyczną na Sali gimnastycznej, czemu w sumie trudno się dziwić. Tam nie mogłem z oczywistych względów realizować się w roli animatora. Mimo wszystko starałem się udzielać w drugiej części cotygodniowych warsztatów mającej formę gier i zajęć o charakterze artystycznym, a czasami edukacyjnym. Próbowałem zainteresować naszych podopiecznych przyrządami ułatwiającymi życie niewidomym, dostosowanymi grami, alfabetem Braille’a, no i oczywiście dinozaurami. Czasem nawet mi się to udało.
A co robiłem w szkole poza tym?
Po nazwie stanowiska, które zresztą zostało zasugerowane przez Integrację, można by było wnosić, że głównie organizowałem jakieś edukacyjno-rekreacyjne eventy.
W praktyce jednak zajmowałem się wszystkim po trochu. Szkoła wprawdzie założyła dla mnie pewien dość luźny zakres obowiązków, ale w pewnych momentach było widać, że nie mają na mnie pomysłu.
Patrząc na to z drugiej strony, przynajmniej mogłem wykazać się własną inicjatywą, bo raczej dostawałem przestrzeń do różnych działań. Na ile mogłem, organizowałem uczniom spotkania z różnymi ludźmi, którymi mogliby się zainspirować. Ponieważ była to szkoła integracyjna, zaprosiłem pewnego dnia moją koleżankę na wózku, która opowiedziała o swojej perspektywie i codziennym życiu.
Innym razem z kolei szkołę odwiedziły moje koleżanki z nieformalnej grupy ekologicznej, w której się udzielam.
Wspólnie poprowadziliśmy warsztaty związane z realizowanym przez nas wtedy większym projektem dotyczącym praw zwierząt.
Oprócz tego chodziłem po różnych klasach z pogadankami dotyczącymi niepełnosprawności, opowiadałem o swojej ścieżce rozwoju, ale też paleontologii, niekiedy w ramach geografii oraz współprowadziłem lekcje Braille’a i etyki.
W przypadku Braille’a przez chwilę nawet prowadziłem go sam, gdyż prowadząca go zwykle, znana wszystkim doskonale P. Helenka, musiała udać się na zwolnienie lekarskie.
Nie ukrywam, że była to dla mnie satysfakcja, kiedy prowadziłem w zastępstwie te zajęcia, bo czułem, że jestem tam realnie potrzebny.
Współprowadzenie lekcji etyki też było ciekawym doświadczeniem. Oczywiście sam pomysł, żebym to współorganizował, padł ze względu na moje filozoficzne wykształcenie. Muszę przyznać, że dotarcie do czwarto, piąto, szósto i siódmoklasistów o godzinie 14:00 i 15:00 stanowiło duże wyzwanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że etyka nie ma należnego jej miejsca w naszym systemie edukacji.
W rezultacie przychodzą tam często ludzie, którzy nie chodzą na religię, a nie zainteresowani etyką. Łączenie klas również nie pomagało.
Generalnie, oceniając wszystkie moje zajęcia i postawy uczniów, o większości nie mogę powiedzieć złego słowa, co nie oznacza, że nie było też takich, którym przydałaby się lekcja wychowania. Zdarzały się przedsiębiorcze jednostki, które na lekcji Braille’a po prostu odmawiały wykonania polecenia. Na pewno pamiętam jeden taki przypadek. Zrobiło też na mnie wrażenie, oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu, gdy wyjątkowo rozwydrzona uczennica przeszkadzała podczas etyki, a po moim zwróceniu uwagi, że nawiązując do naszej ostatniej lekcji na temat empatii, mogłaby czasem pomyśleć o nauczycielu, oświadczyła, że nigdy nie chciała być nauczycielem, więc jej to nie obchodzi.
Podsumowując wątek szkoły, i tak zrobił się zbyt długi, mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego doświadczenia.
Spróbowałem. Przekonałem się, że zdecydowanie wolę pracować z grupami bardziej zaawansowanymi wiekiem, a myślę też, że jest to przyjemniejsze w odbiorze dla obu stron. 😀
Tak całkowicie poważnie mówiąc, znacznie lepiej czuję się w stylu i przestrzeni akademickiej, co chyba po mnie widać.
Podobno miałem już kończyć temat szkoły, ale wiecie… Jestem polakiem, a polak musi ponarzekać, nie? W takim razie powiem jeszcze, że jeśli coś w mojej przygodzie ze szkołą było dla mnie szczególnie irytujące, a momentami nawet męczące, było to nastawienie opiekuna stażu. Mam do niego głęboki szacunek jako do dawnego nauczyciela, ale również do osoby, która odegrała swego czasu kluczową rolę w zmotywowaniu mnie do rozpoczęcia dzielenia się swoją wiedzą.
Tym bardziej frustrująca była jednak jego postawa. Uważał, że ten staż, jako nie perspektywiczny, jest stratą czasu, a potencjalny doktorat, który ma otworzyć mi drogę do zawodowej kariery uniwersyteckiej, przedłużeniem dzieciństwa. Nie dało mu się wytłumaczyć, że wszystko, co robię, jest konsekwentną realizacją mojego planu na życie. I chociaż wiem, że pewnie wynikało to z troski, ostatecznie powiedziałem, jak ja to widzę i że nie jestem już uczniem, którego trzeba prowadzić za rękę. Oczywiście sformułowałem to dyplomatycznie. Osiągnąłem tyle, że później temat na szczęście już nie wracał.
Poza stażem, w ubiegłym roku wziąłem też udział w innej aktywności zwącej się wymiany międzynarodowe.
Odbyłem dwie takie wymiany.
Jedna miała miejsce w maju, a druga na przełomie września i października.
Napiszę coś o nich chronologicznie.
Wymiana majowa była organizowana przez PZN i dowiedziałem się o niej w gruncie rzeczy przypadkowo.
Nie zastanawiałem się długo, czy wziąć w niej udział. Sformułowanie wymiana międzynarodowa zadziałało tutaj jak wytrych.
Jeszcze większym wytrychem był temat, bo mieliśmy rozmawiać o kompetencjach przydatnych w przygotowywaniu warsztatów w ramach edukacji nieformalnej. Tam akurat chodziło o warsztaty zwiększające świadomość społeczną w zakresie osób z niepełnosprawnością, ale co do zasady umiejętności facylitatorskie są uniwersalne.
Myślę, że rozumiecie mój entuzjazm. Oto pojawiła się możliwość poznania nowych metod dręczenia biednych uczniów.
Ba. Projekt kończył się organizacją zajęć dla naszych grup lokalnych, więc skuteczność tych metod można było przetestować w praktyce.
Na samym wyjeździe znalazłem to, czego szukałem. Możliwość podszkolenia języka, odwiedzenia innego kraju, konkretnie Belgii, miasta Liege, a przede wszystkim poznania nowych ludzi.
I wszystko byłoby cudownie, gdybym na wyjeździe nie dostał zapalenia żył, które skutecznie uprzykrzyło mi egzystencję. Ból nóg, który jednego wieczoru praktycznie uniemożliwił mi chodzenie i przypuszczalnie także gorączka, a do tego wszystkiego wielka opuchlizna sięgająca od stóp do połowy łydek, na szczęście nie wyeliminowały mnie całkowicie z życia naszej grupy. Co ważniejsze, bez poważniejszych komplikacji wróciłem do kraju, choć lot w tych warunkach był ryzykowny.
Mimo perturbacji zdrowotnych, najlepiej zapamiętam miłą atmosferę, ciekawych ludzi i pyszne regionalne przekąski z wieczoru międzykulturowego.
Warto może jeszcze wspomnieć, że w całym projekcie brało udział sześć państw, a konkretnie Polska, Rumunia, Grecja, Hiszpania, Belgia i Włochy.
Wliczając wolontariuszy, którzy pomagali nam na miejscu oraz wielonarodowość samej grupy belgijskiej, powinno się tu nieformalnie dorzucić również Turcję, Niemcy, Izrael i jakieś państwo afrykańskie, którego teraz nie jestem pewien.
Może powinienem od tego zacząć, ale trudno.
Druga wymiana, ta z przełomu września i października, była w trochę innym klimacie. Organizowało ją Centrum Współpracy Młodzieży w porozumieniu z organizacjami partnerskimi z Ukrainy, Gruzji i Włoch.
Jako, że tym razem wymiana odbywała się w Polsce, w urokliwej agroturystyce w Płaczewie na Kaszubach, grupa polska, w tym ja, byliśmy odpowiedzialni za większość spraw organizacyjnych.
Zamysł był taki, aby to uczestnicy ze wszystkich krajów prowadzili kolejno warsztaty zgodnie z tym, co wcześniej na nie przewidzieli, oczywiście pozostając w ramach tematu głównego.
Tym razem brzmiał on Związek ekologii z prawami człowieka.
Jak łatwo się domyślić, kontekstem większości dyskusji był wpływ wyzwań klimatycznych na funkcjonowanie społeczeństw, a także środki, którymi poszczególne kraje reprezentowane na wymianie próbują zmierzyć się z tymi wyzwaniami.
Tu mogę się pochwalić, że moderowana przeze mnie debata wprowadzająca w temat praw człowieka w kontekście ochrony klimatu otwierała część dyskusyjną całej wymiany, przynajmniej oficjalnie. Była to również pierwsza moderowana przeze mnie debata w całości w języku angielskim.
Poszło raczej nie najgorzej.
Trochę mniej zadowolony byłem z prowadzonej przez siebie części wieczorku kulturowego tego samego dnia.
Próbowaliśmy tam, w nieco interaktywnej, sfabularyzowanej wersji, przedstawić wybrane polskie legendy.
No cóż. Nie byłem może stuprocentowo zachwycony swoim występem, ale najwyraźniej wyczerpałem swój limit sukcesów na tamten dzień.
Grunt, że biorąc pod uwagę całość, uczestnicy byli usatysfakcjonowani.
Kolejne dni wypełniały dalsze dyskusje, wieczorki międzykulturowe, warsztaty i szeroko pojęta integracja.
O ile na każdej z wymian międzynarodowych, w których uczestniczyłem, atmosfera była niepowtarzalna, o tyle tą będę pamiętał szczególnie. Wszyscy byliśmy bardzo zżyci. Nie bez znaczenia było też to, że bardzo dobrze zasymilowałem się z Grupą, chociaż byłem jedyną osobą z niepełnosprawnością.
Szczególnie wzruszyła mnie grupa włoska.
Tak się nieszczęśliwie złożyło, iż z powodu pilnych spraw rodzinnych musiałem opuścić Płaczewo na parę dni w trakcie wymiany.
Było to akurat w dniu włoskiego wieczorku międzykulturowego. Włosi bardzo zasmucili się moją zapowiedzianą nieobecnością i kiedy wyjeżdżałem, wręczyli mi paczuszkę ze swoimi regionalnymi przekąskami, żebym choć częściowo mógł się poczuć, jak na ich wieczorku.
Z kolei kiedy po dwóch dniach wróciłem, wszyscy się do mnie przytulali i mówili, jak to fajnie, że jestem znowu z nimi.
Tu już mówię także o grupie ukraińskiej i gruzińskiej, zwłaszcza ich żeńskiej części. 😀
Całą wymianę zakończyliśmy całodniowym pobytem w Gdańsku, łącznie z wieczornym wyjściem do knajpy.
Następnego dnia trzeba było niestety się pożegnać, choć chyba każdy żegnał się z ciężkim sercem.
Podsumowując ubiegły rok, nie mógłbym nie wspomnieć o uniwersytecie, za którym, czego nie ukrywam, stęskniłem się od czasu obrony mojej pracy magisterskiej. Sądzę, że rok akademicki, który spędziłem poza strukturami uczelni, spełnił swoje zadanie. Z jednej strony bowiem pozwolił mi odpocząć, a z drugiej uświadomić sobie, że chyba naprawdę nauka, nawet ta zinstytucjonalizowana, jest bliska mojemu sercu i to z nią chciałbym związać swoją przyszłość.
Bogatszy o tą wiedzę postanowiłem zmierzyć się z doktoratem, a mówiąc ściślej w pierwszej kolejności z systemem rekrutacji do szkoły doktorskiej. Połowę sukcesu stanowiło wybranie tematu i znalezienie promotora chętnego do zaopiekowania się moim projektem.
Był to jednak dopiero sam początek konfrontacji z rekrutacyjną machiną i jej najłatwiejsza część.
Wreszcie, po nerwowym bieganiu w poszukiwaniu miejsca, gdzie składało się potrzebne dokumenty, udało się dopełnić koniecznych formalności, a musicie wiedzieć, że wcale nie było to intuicyjne.
Pełen naiwnej wiary w resztki logiczności systemu Uniwersytetu Gdańskiego skierowałem swoje pierwsze kroki do dziekanatu filozofii, aby tam dowiedzieć się, gdzie składać dokumenty rekrutacyjne.
Niestety, ten zakazany rodzaj wiedzy okazał się znajdować na wyższym poziomie wtajemniczenia niedostępnym dla pani w dziekanacie. Dowiedziałem się tylko, że komisja rekrutacyjna znajduje się w takiej i takiej Sali. Zadowolony udałem się we wskazane miejsce, a tam powiedziano mi, że komisja zajmuje się tylko studiami pierwszego i drugiego stopnia.
Po kolejnych trzydziestu minutach krążenia pomiędzy sekretariatem, a dziekanatem instytutu nareszcie ustaliłem, że szkoła nauk humanistycznych i społecznych nie znajduje się wcale na wydziale nauk społecznych, a na wydziale chemii.
Genialność i prostota tego rozwiązania jakoś umknęła mojej najwidoczniej niedoskonałej zdolności kojarzenia.
Cóż. Może jestem jakiś dziwny, co do tego na pewno większość czytelników tego bloga nie ma najmniejszych wątpliwości, ale w każdym razie do dziś nie potrafię zrozumieć koncepcji kogoś, kto wymyślił tą lokalizację.
Może to jakiś rodzaj egzaminu wstępnego na determinację, ale jeśli tak, to chyba na podobnych zasadach, co ustne matury. Nie zdasz? Sorry. Nie idziesz dalej. Zdasz? Świetnie, ale dodatkowych punktów nie masz.
Ostatecznie wszystkie dokumenty zostały złożone, chociaż nie bez konieczności późniejszego uzupełniania załączników.
I nadszedł czas rozmowy kwalifikacyjnej. W gruncie rzeczy spodziewałem się, że będzie to formalność, ale przeliczyłem się. Stres i duża konkurencja zrobiły swoje i niestety, choć teoretycznie zdobyłem wystarczającą liczbę punktów, by przekroczyć próg przyjęcia, inni kandydaci okazali się lepsi i zajęli dwa jedyne miejsca przewidziane na ten rok. Było trochę smutno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Za rok znów spróbuję swoich sił, teraz to nawet za pół roku, a tym czasem i tak wróciłem na uniwersytet. Bez większych nadziei złożyłem bowiem również papiery na geologię, jednocześnie podejmując próbę spełnienia swojego marzenia z dzieciństwa.
Nie liczyłem na wiele. Ostatecznie na maturze nie zdawałem rozszerzeń przyrodniczych i ścisłych. Istotnie, jak przewidywałem, nie dostałem się z pierwszej listy.
Był lekki smutek, ale nie zaskoczenie. Niespodzianką jednak był raptowny odpływ kandydatów, którzy nie donieśli papierów i dodatkowa rekrutacja.
Nadzieja we mnie odżyła i z tej listy rzeczywiście się dostałem.
Przyznam, że miałem duże wątpliwości, gdy szedłem na pierwsze zajęcia, czy sobie poradzę. Słyszałem kilka głosów, które twierdziły, że to nie jest dobry pomysł, no bo jak to tak. Niewidomy? Geologia? Co to za fanaberia? Jak on będzie rozpoznawał skały, odczytywał dane z map i uczestniczył w laboratoriach?
Swoje trzy grosze dołożyła pani z medycyny pracy, która stwierdziła, że ona nie może się na to zgodzić i wykraczając poza swoje kompetencje, zaczęła komentować mój poziom orientacji przestrzennej.
Na szczęście zamknęła się, kiedy głos zabrała moja lekarka prowadząca i stwierdziła, że nie widzi przeciwwskazań.
Wróćmy jednak do tematu samych zajęć.
Nie ukrywam, że niektórzy wykładowcy, zwłaszcza od przedmiotów obejmujących swoim zakresem elementy kartografii początkowo byli zagubieni.
Wszyscy jednak, jak na razie, stanęli na wysokości zadania pod każdym względem.
Póki co nikt nie ma problemów z nagrywaniem wykładów, a każdy stara się jak może, żeby możliwie uprzystępnić mi treść zajęć. W ruch poszła więc rysownica, na której pani od przedmiotu o wdzięcznej nazwie podstawy planisekcji i intersekcji odrysowuje mi wykresy. W użyciu są również modele struktur chemicznych, kubarytmy, a na zajęciach z rozpoznawania skał dostaję zawsze najbardziej wyraziste okazy do obmacywania. Trzeba przyznać, że bardzo to obmacywanie satysfakcjonujące, a nawet ekscytujące. Za każdym razem, gdy wchodzę do tamtej Sali, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu.
To, czego nie mogę rozpoznawać na dotyk, muszę zaklasyfikować po opisie.
Ilość inicjatywy moich wykładowców i wykładowczyń jest czasami aż wzruszająca.
Nawet na laboratorium chemicznym zostałem dopuszczony do tych z odczynników, które nie stwarzają zagrożenia.
Okazało się również, że jedną z ważniejszych dla geologa reakcji jestem w stanie zaobserwować, bazując tylko na słuchu.
Mowa tu oczywiście o reakcji kwasu z wapieniem. Gdy na taki wapień wyleje się kwas solny, choć z octowym też to wychodzi, mamy do czynienia z wydzielaniem się ze skały dwutlenku węgla, czyli tak-zwanym burzeniem. Kiedy się tego słucha, efekt jest podobny, jak przy potrząśnięciu butelką z napojem gazowanym.
Do legendy przeszły już zajęcia, na których nasza wykładowczyni mi polewała. Serio. Takie mam fory, ale nie, nie, to nie tak, jak myślicie.
Całkiem poważnie, sprawdzaliśmy, czy burzenie z kwasem rzeczywiście będzie dla mnie słyszalne. Pani zatem wylała kwas na skałę, a ja wsłuchałem się w szum rodem ze wstrząśniętej butelki coca-coli.
Parę dni później podobną reakcję sprawdzaliśmy na innych zajęciach. W pewnym momencie kolega zapytał, czy to prawda, że na chemii pani polała mi kwas na rękę. No cóż. Zależy, jak na to spojrzeć. Skała, na którą kwas został wylany, była przez chwilę na mojej ręce, ale nie wiem, czy o to chodziło.
W każdym razie od razu zwietrzyłem okazję do żartu, cudowny język polski, i odparłem, że pani mi polewała.
Takich humorystycznych akcentów jest u nas dużo, tym więcej, że moi nowi znajomi szybko załapali moje czasami czarne poczucie humoru.
Dobra. Koniec dygresji. Wróćmy do samego studiowania.
Oczywiście część przedmiotów wymaga więcej pracy, niż w standardowych przypadkach, zarówno ode mnie, jak i od prowadzących, ale muszę powiedzieć, że przede wszystkim te drugie studia sprawiają mi dużo radości. Czasami siedzę na wykładach i nie wierzę, że tam jestem po tylu latach marzeń o tym kierunku.
Na pewno też zamierzam skończyć te studia, choć w przypadku, gdybym dostał się na doktorat, planuję przejść na tok indywidualny.
Zbliżając się do końca mojego i tak już zbyt długiego wywodu, muszę wspomnieć jak zawsze o ludziach, których poznałem w roku minionym.
Na szczególną uwagę zasługują tu znajomi z moich nowych studiów. Bez przesady mogę powiedzieć, że postawa ich wszystkich jest jednym z bardzo ważnych czynników sprawiających, że tak dobrze odnalazłem się w tej nowej, geologicznej rzeczywistości.
Mimo, że na filozofii też spotkałem się z bardzo życzliwym przyjęciem, tam integracja zdecydowanie nie postępowała tak szybko.
Już pierwszego dnia z zajęciami dydaktycznymi udaliśmy się całą grupą na integracyjne piwo i od razu poczułem się w pełni częścią tej grupy.
Dostawałem dużo pytań, jak ewentualnie można mi pomóc i zapewnień, że w razie czego mogę liczyć na wsparcie.
Po pierwszym wyjściu szybko nastąpiły kolejne wyjścia, a potem też domówki.
Z tego miejsca mogę podziękować jeszcze raz mojej całej grupie rocznikowej za tak naturalne przyjęcie. Bardzo to doceniam i gdyby nie ono, z pewnością nie czułbym się tak dobrze na nowym wydziale. O niezastąpionych wskazówkach kolegi Oliviera odnośnie rozwiązywania zadań matematycznych nawet nie wspomnę. Jeżeli zdam ten przedmiot, a wiele o tym świadczy, będzie to w dużej mierze jego zasługa.
Poza znajomościami w ramach studiów, nie mogę nie wspomnieć na zakończenie o grupie związanej z Centrum Integracja.
Tak się złożyło, że w minionym roku miałem przyjemność współ-koordynować z nimi grę miejską dotyczącą niepełnosprawności, która odbyła się w Muzeum Emigracji.
To, że tego typu projekty zbliżają ludzi wiedziałem już po Centrum Współpracy Młodzieży.
Nie sądziłem jednak, że nasza kilkuosobowa grupa zintegruje się tak szybko.
Dość powiedzieć, że gra miejska odbyła się w październiku, a w grudniu spędzaliśmy już razem sylwestra. Innym razem, przy okazji urodzin kolegi, odwiedziliśmy, dla mnie po raz pierwszy, escape room.
Oczywiście nic dziwnego, że klimatu, który panuje na naszych spotkaniach, śmiechu z różnego rodzaju żartów sytuacyjnych i tym podobnych zabawnych historii nie da się tutaj opisać.
Mogę powiedzieć tylko jedno. Niewiele jest grup, z którymi tak niepostrzeżenie upływa czas do czwartej w nocy.
Tym optymistycznym akcentem chciałbym zakończyć moje podsumowanie ubiegłego roku. Oczywiście o wielu rzeczach nie napisałem. O niektórych, jak na przykład organizacja Gdańskiego Tygodnia Praw Zwierząt, ponieważ nie starczyło by na to wszystko miejsca. O innych, smutnych, a nawet bardzo smutnych, jak odejście mojego ukochanego pradziadka, ponieważ jest to dla mnie zbyt ciężkie, żeby obnażać się z tym w Internecie.
Ostatecznie jednak, dokonując końcowego bilansu, stwierdzam, że ten rok był pod wieloma względami owocny.
Pozostaje mi tylko życzyć sobie i Wam, by następny rok był jeszcze lepszy, możliwie pozbawiony niepokojów, a za to pełen okazji do samorozwoju.
Pamiętajcie, by zawsze postępować w zgodzie ze sobą i walczyć o to, co naprawdę dla Was ważne i Was uszczęśliwia.
Osobne, dodatkowe życzenia składam też wszystkim moim ukraińskim znajomym i nieznajomym, żeby przede wszystkim odzyskali jak najszybciej swój dom, w którym znów będą się czuć bezpiecznie.
Do następnego wpisu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink