Kategorie
Filozofia

Wielcy filozofowie – część trzecia – Plotyn i neoplatonizm

Kategorie
Filozofia Nominacje

Argumenty przeciwko studiowaniu filozofii – nominacja od Moni01

Witajcie,
Niniejszy wpis, jak informuje jego tytuł, jest odpowiedzią na nominację od Moni01. Postawiła ona przede mną nieco prowokacyjne zadanie, a mianowicie powiedziała, żebym, jak w tytule, wypisał argumenty przeciwko studiowaniu filozofii. Jest to ciekawe wyzwanie, w związku z czym przyjąłem tę nominację. Przyznam szczerze, że kiedy zastanawiałem się, jak skonstruować ten wpis, doszedłem do wniosku, że do sprawy można podejść co najmniej na dwa sposoby. Hm. Może to rozbieranie na czynniki pierwsze wszystkiego, co się usłyszy, należy zakwalifikować jako pierwszy argument przeciwko studiowaniu mojego kierunku? 😀
Trochę to czasami utrudnia życie i filozofom, i ich otoczeniu.
W każdym razie zacząłem pisać o dwóch możliwych podejściach do tytułowego tematu. Można otóż moim zdaniem wyliczyć argumenty przeciwko samemu studiowaniu filozofii, jako zinstytucjonalizowanemu procesowi jej nauczania, albo też skupić się na niepraktyczności samej dyscypliny. Postanowiłem przyjrzeć się pokrótce obu aspektom. Zacznijmy od studiowania jako procesu odbywającego się na uniwersytecie. Po pierwsze mam wrażenie, że są wykładowcy, nie wszyscy, ale jednak, którzy uwielbiają dygresje. Ktoś mi zaraz powie, że tacy są na wszystkich kierunkach. Zgadzam się, ale mimo wszystko sądzę, że filozofowie są na tę pokusę dygresji szczególnie wrażliwi. Częstotliwość odejść od głównego tematu na ich wykładach jest moim zdaniem większa, niż w przypadku innych dziedzin. Inna rzecz, że nie miałem przesadnie dużej ilości sposobności do takich porównań, ale te doświadczenia, które mam, nasuwają mi taki właśnie wniosek. Jaka jest tego przyczyna? Nie wiem. Być może to specyfika UG, być może moje subiektywne odczucie nie pokrywające się z rzeczywistością, a może po prostu wynika to ze specyfiki filozofii jako dyscypliny, która dotyka tylu sfer życia, że łatwo w niej popłynąć. W każdym razie możecie się domyślić, że taka dygresyjność, choć czasem interesująca, a nawet twórcza, staje się w pewnym momencie również irytująca. Człowiek przyszedł jednak na wykład, żeby się czegoś dowiedzieć, a nie po to, żeby słuchać czyichś opinii na całkowicie randomowe tematy, brać udział w konkursie narzekania na politykę, czy dość tanim coachingu.
Całkowicie odrębnym problemem jest, gdy wykładowcy popadają w dogmatyzm, uparcie obstając w dyskusji przy jednej teorii na wcale nieoczywisty temat, chodźmy przekonań religijnych. Jest to przykre o tyle, że filozof, choć też człowiek posiadający osobiste poglądy, powinien być z racji zawodu otwarty na argumenty strony przeciwnej. Powinien przynajmniej ich wysłuchać i odeprzeć własnymi argumentami, a nie mówić nie, bo nie.
Kolejną wadą studiów filozoficznych, przynajmniej w Polsce, jest fakt, że większość dyscyplin filozoficznych rozpatruje się historycznie, a nie problemowo. I tak na przykład na filozofii nauki omawiamy historię filozofii nauki. Streszczamy sobie poszczególne stanowiska, poglądy myślicieli i w sumie tyle. Indukcjonizm głosi X Y Z. Redukcjonizm głosi X Y Z. Popper był twórcą stanowiska Y, a Kuchn głosił teorię X. W tym wszystkim brakuje jednak problemowego ujęcia. Rekonstrukcji tego, jak konkretnie poszczególne stanowiska na siebie wpływały, na jakie przemiany społeczne były odpowiedziami i co same zainicjowały. Oczywiście nie wszyscy wykładowcy podchodzą do tego w ten sposób, ale zdecydowana większość. Podałem tu przykład filozofii nauki, ale jeszcze lepiej widać to na gruncie filozofii polityki, czytaj historii myśli politycznej myśliciel po myślicielu, czy historii filozofii. W przypadku tej ostatniej pojawia się pytanie, ile w niej historii, a ile filozofii, parafrazując w pewnym sensie jednego z moich wykładowców. Przyznam szczerze, że mój stosunek do takiego prowadzenia zajęć jest ambiwalentny. Z jednej strony w niektórych przypadkach specjalnie mi to nie przeszkadza, choć wiem, że mogłoby być inaczej. W innych, na przykład w filozofii polityki bardzo mnie to uwiera, może dlatego, że mój profesor od tego przedmiotu był, jaki był.
Przejdźmy teraz do drugiego wymienionego przeze mnie aspektu tej analizy, czyli niepraktyczności filozofii, jako samej dyscypliny. Tu parę uwag. Przede wszystkim można powiedzieć, że wiele działów filozofii, bo nie mówię, że cała, zajmuje się bardzo subtelnymi, drobiazgowymi, a wręcz czasami wydumanymi problemami. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę tu wybrane przykłady. Oto definicja ontologii Leibniza. Wybaczcie, jeśli gdzieś wkradnie się drobna pomyłka, ale cytuję z pamięci. Filozof powiada. Ontologia jest to nauka o czymś i o niczym, bycie oraz niebycie, rzeczach, ich modusach, substancji i przypadłościach. Ten sam filozof zadawał wielkie egzystencjalne pytanie. Dlaczego istnieje raczej coś, niż nic? Ponieważ filozofia zmienia ludzi, a ja jestem pod jej wpływem już czwarty rok, nie licząc trzech lat filozofii w liceum, pytania te nie wydają mi się tak absurdalne, ale przyznacie, że żeby się nimi zajmować, trzeba po pierwsze myśleć w specyficzny, analityczny sposób, a po drugie dążyć do wiedzy przede wszystkim dla niej samej. Nie zaś dla bezpośrednich korzyści, jakie ona przyniesie. Na marginesie uwagi o specyficznym myśleniu, można się pół żartem pół serio zastanowić, dlaczego tak wielu filozofów w historii było w gruncie rzeczy szaleńcami?
Wróćmy jednak do meritum. Czy fakt, że filozofia nie dostarcza wiedzy przydatnej w jakichś sektorach życia społecznego oznacza, że w ogóle nic nie daje? Daje, ale raczej są to profity w postaci umiejętności, zwłaszcza analitycznego myślenia, a nie wiedzy użytecznej. Oczywiście jest wiele pytań natury egzystencjalnej, czy moralnej, na które filozofia próbuje dać odpowiedź. Stąd określone jej dyscypliny są bardzo zaangażowane społecznie i potrzebne, ale my mówimy tu o tej mniej chlubnej stronie filozofii.
Uwaga numer 2. Często mówi się, że na filozofię idą ludzie poszukujący. To prawda. Prawdą jest nawet, że studia takie mogą co poniektórych rozwinąć. Nie jest jednak w moim przekonaniu prawdą, że znajdzie się tam odpowiedzi na trudne pytania. Do takich celów może służyć już prędzej religia, ale nie filozofia. Filozofia jest na to w moim przekonaniu za bogata. Może powiedzieć studentowi, jak myśleć poprawnie logicznie, jak wyciągać wnioski z przesłanek, ale na pytanie jak żyć, nie odpowie, chyba, że student, bądź studentka, znajdzie sobie wśród wielu propozycji filozoficznych taką, która go, lub ją, w pełni usatysfakcjonuje. To jednak nie musi się zdarzyć, a jeśli nawet się zdarzy, pytanie, czy dany pogląd nie został przyjęty na zasadzie dogmatu przeczącego myśleniu filozoficznemu. Można więc chyba powiedzieć na zakończenie tego wniosku, że filozofia nie daje odpowiedzi, tylko uczy zadawać pytania. Nie spodziewajmy się więc po tych studiach recept na życiowe bolączki. Kolejnym argumentem na poparcie tezy, że filozofii nie opłaca się studiować, może być ten fakt, o którym już wspomniałem, czyli że filozofia zmienia ludzi. To mogę powiedzieć z całym przekonaniem. Jeśli ktoś jest przywiązany do stabilnej w szerokim rozumieniu tego słowa wizji świata, lubi mieć pewność co do różnych rzeczy i reprezentuje typ realisty, nie powinien iść na studia filozoficzne. One zdecydowanie potrafią wytrącić z tej pewności, sprawić, że nasze postrzeganie świata nigdy już nie będzie takie, jak dawniej. Może właśnie dlatego wśród filozofów było tylu ekstremalnych ekscentryków, bo nie potrafili oni poradzić sobie z tym niepokojem egzystencjalnym, który budziła w nich filozofia. Oczywiście są w filozofii i kierunki bardzo mocno realistyczne, zakorzenione w naturalistycznej wizji świata. Są jednak i takie, które przeczą wszelkim zdroworozsądkowym intuicjom, na przykład radykalny sceptycyzm będący nurtem ciekawym intelektualnie, ale skrajnie niepraktycznym i mogącym doprowadzić do pomylenia, jeśli się go za bardzo weźmie sobie do serca.
Cóż. Zbliżam się już chyba do końca mojej listy. Zanim jednak naprawdę skończę, chciałbym poruszyć jeszcze parę kwestii związanych poniekąd z już sygnalizowanym wątkiem filozofii jako sztuki zadawania pytań bez odpowiedzi. Można się zastanowić, dlaczego tak jest i co to oznacza dla statusu filozofii pośród innych nauk. Rozstrzygnięcie przynajmniej pierwszej części tego pytania nie wydaje się strasznie skomplikowane. Filozofia, w przeciwieństwie do innych nauk, nie da nam nigdy jednoznacznych odpowiedzi przede wszystkim ze względu na specyfikę swojego przedmiotu. O ile bowiem nauki badają rzeczywistość empiryczną, że tak powiem, intersubiektywnie sprawdzalną, co jest cechą konieczną nauki, o tyle domeną filozofii pozostają abstrakcje. To może nie najszczęśliwsze wyjaśnienie, ponieważ taka matematyka też operuje na abstrakcjach, a jednak jest królową nauk i wydaje się intersubiektywna. Powstaje też pytanie, czy i filozofia nie może dorobić się intersubiektywności w swoim abstrahowaniu. Jestem nawet skłonny przyznać, że może, ale działając w pewnym określonym modelu. Cały ambaras w tym, że modeli uprawiania filozofii jest wiele, a wiele z nich odbiega od uporządkowanego wzorem nauk toku postępowania. I o ile twierdzeń matematycznych, nie mówiąc o badaniach empirycznych, da się dowieść intersubiektywnie, o tyle w filozofii nieformalnej takie dowodzenie trudno jest przeprowadzić. Jak udowodnić wyższość jednej teorii światów możliwych nad drugą, albo prymat ontologii szkotystów nad ontologią tomistów. Z powodu takich trudności filozofia nie rozwija się tak, jak nauki. W nauce jedne paradygmaty były naturalnie wypierane przez inne, kiedy przestawały spójnie wyjaśniać rzeczywistość. W filozofii taka weryfikacja jest znacznie trudniejsza, zwłaszcza w pewnych dyscyplinach. Selekcja więc nie zachodzi. Nowe teorie przybywają, a stare wcale nie muszą im ustępować, bo brakuje rozstrzygającego kryterium. Rozwój więc Może odbywać się tylko na zasadzie kumulatywnego przyrostu. Taki stan rzeczy skłania do zadania sobie pytania, czy filozofia jest nauką? A skoro może nią nie być, to czy jest sens jej studiowania, zwłaszcza jako osobnego kierunku? Czy przynajmniej dużej części filozofii nie powinno się uznać za ezoteryczną odmianę poezji i omawiać jej w najlepszym razie w ramach poszczególnych filologii?
Taki argument przeciwko studiowaniu filozofii też jestem w stanie sobie wyobrazić. No i jest jeszcze ostatni z nich. Niestety filozofia w mojej opinii, a przynajmniej wiele z jej dyscyplin, boryka się z kryzysem, w który wpędził ją rozwój nauk. Dawniej filozofia zastępowała nauki, a filozofowie byli prekursorami zarówno racjonalizmu, jak i empiryzmu tak ważnego w dzisiejszych naukach. Z chwilą rozwoju poszczególnych dyscyplin naukowych filozofia zaczęła jednak tracić swój przedmiot na rzecz tradycyjnie pojętej nauki i stanęła przed trudnym dylematem. Dać się zepchnąć ze sceny, zostać wchłoniętą przez religię, literaturę, a może stać się jedną z nauk, jeżeli jeszcze wśród nich było dla filozofii miejsce. Była jeszcze ostatnia opcja. Próbować rywalizować z nauką ściśle pojętą, tworząc konkurencyjny dla naukowego obraz świata. Niektórzy niestety poszli tą drogą, w tym Hegel będący chyba najbardziej jaskrawym przykładem, ale oczywiście nie jedynym. To nie jest tak, że nauka się nie myli i nie potrzebuje jakiegoś stymulującego bodźca. Osobiście uważam, że filozofia jest potrzebna nauce jako refleksja czysto metodologiczna. Nie powinna jednak konkurować z nauką. Tylko w dialogu z nią może się utrzymać. Konkurując z nią, przegra, bo nie ma w mojej ocenie wystarczającego autorytetu społecznego, ani argumentów mogących posłużyć jego zdobyciu. Dlatego też zabiegi w rodzaju tych Heglowskich są dla mnie bezcelowe. Myśliciel ten stworzył system, w którym świat rozwija się jako stadia w ewolucji samo-doskonalącego się absolutu. Brzmi jak dobra poezja, ale z pewnością nie coś, co mogłoby zastąpić naukę, czy choćby stanowić dla niej realną konkurencję. W połączeniu zaś ze słynnym już heglowskim twierdzeniem, że jeśli teorie nie odpowiadają faktom, to tym gorzej dla faktów, stanowi dla mnie ostateczny dowód arogancji i pomylenia tego filozofa.
Niestety takich radykałów było w historii filozofii więcej i jeśli ktoś miałby się na tym wzorować, czy traktować to poważnie, to jest to silny argument, żeby nie studiować filozofii, bo w starciu z nauką na obecnym poziomie rozwoju nie ma ona szans.
Myślę, że to tyle z mojej strony. Mógłbym się naturalnie rozpisywać jeszcze na temat tego, jak często na przestrzeni historii teorie filozoficzne były świadomie, bądź nie wykorzystywane jako narzędzia ideologii. Czasami też w celach ideologicznych powstawały, co czyni z filozofii niebezpieczną broń. Nie będę tu jednak się nad tym rozwodził, tym bardziej, że taki argument mógłby przy odpowiednim umotywowaniu być wykorzystany zarówno na korzyść, jak i na niekorzyść studiowania filozofii.
Tą uwagą żegnam się z Wami, jeżeli chodzi o ten wpis. Pewnie zdajecie sobie sprawę, że ze względu na prowokacyjny charakter tej nominacji, to, co tu napisałem, jest tylko jedną stroną medalu. Niemniej jednak starałem się, by wpis nie był zbyt wydumany i ukazywał pewne problemy z możliwie bezstronnej perspektywy, z drugiej strony odbijając troszeczkę moje własne przemyślenia.
Zapraszam do komentowania i do następnego wpisu.

Kategorie
Filozofia

Uczta Platona i wybrane koncepcje miłości

Witajcie,
Dawno nie umieszczałem w tej kategorii nic pisanego. Powodów było jak zwykle wiele, brak czasu, weny do pisania, pomysłu. Czasami wybrane z tych czynników nakładały się w różnych konfiguracjach, a czasami oddziaływały wszystkie na raz, lub pojedynczo. Nie ukrywam, że o czym wspominałem już we wpisach głosowych, znaczącą zniechęcającą rolę odgrywa również często fakt, iż moje wpisy, czy to poświęcone filozofii, czy paleontologii, są zawsze pisane przeze mnie osobiście, a to wiąże się z pewnym nakładem pracy pisarskiej. Ostatnio wpadłem jednak na pomysł, który przynajmniej w przypadku tej kategorii, może stanowić remedium na długie okresy ciszy, jeśli chodzi o wpisy tekstowe. Mianowicie mogę spróbować wrzucać tu co ciekawsze moim zdaniem rzeczy, które i tak opracowuję na zajęcia, oczywiście tylko te, które da się zrozumieć bez wchodzenia w bardziej skomplikowane konteksty filozoficzne.
Zobaczymy, jak przyjmie się taka formuła.
Dziś pierwszy taki wpis imspirowany zagadnieniem, które przerabiałem jeszcze w liceum. Jak wskazuje tytuł wpisu, rzecz będzie dotyczyć miłości, ale nie koniecznie w ujęciu Platona. Jak przypuszczam wiecie, Platon, który zresztą uważał pismo za niezbyt efektywną formę przekazywania wiedzy, napisał mimo to sporo, a najbardziej znany jest rzecz jasna z dialogów, w których ważną rolę odgrywał Sokrates.
Jednym z takich dialogów jest Uczta, gdzie Platon ukazuje biesiadę intelektualistów zastanawiających się nad tym, czym jest miłość. Propozycji wysuwanych przez różnych uczestników tytułowej uczty było kilka i każda ukazywała miłość nieco inaczej. Poniżej prezentuję tylko trzy z nich, które wydały mi się najciekawsze, choć to oczywiście subiektywny pogląd. Zanim przejdę do samego omawiania problemu warto jeszcze zaznaczyć, że chociaż sam Platon w uczcie się nie wypowiada, można się zastanawiać, czy przypadkiem pewnych swoich rozstrzygnięć nie wkłada w usta Sokratesa. Jest to zresztą bolączka historyków filozofii, którzy rekonstrułując poglądy Sokratesa, opierają się w przeważającej mierze na zapiskach Platona, przez co niestety nie wiedzą do końca, na ile twierdzenia rzeczywistego sokratesa zostały przekształcone przez jego ucznia. Przechodząc już jednak do Uczty i miłości.
Jednym z pierwszych dyskutantów wypowiadających się w dialogu na temat istoty miłości jest Fajdros. Definiuje on ją już na samym początku swojej wypowiedzi jako uczucie pierwotne, a zarazem bardzo ważne w życiu każdego człowieka. Nic bowiem, według przemawiającego, nie naprowadzi nas na właściwą drogę życia z taką skutecznością jak właśnie miłość. Ona to bowiem każe nam, cytując Fajdrosa, odczuwać wstyd i wstręt w odniesieniu do postępków podłych. Rozbudza w nas także ambicję popychającą nas w kierunku czynienia dobra.
Ambicja ta wiąże się zdaniem mówcy bezpośrednio ze wspomnianym wcześniej wstydem, pod wpływem którego ludzie powstrzymują się od czynów złych i haniebnych w obawie przed potępieniem i dezaprobatą ze strony ukochanej osoby.
W ten sposób omawiane uczucie staje się źródłem największego męstwa i, lojalności, oraz wierności powszechnie uznawanym normom.
Następna definicja miłości jaką chciałbym streścić w tym wpisie, była zawarta w wypowiedzi Arystofanesa.
On wszakże w przeciwieństwie do swoich poprzedników, nie patrzył na miłość poprzez pryzmat przymiotów duchowych.
Uczucie to rozpatrywał bardziej od strony jego aspektu fizycznego i uważał, iż zrodziło się ono jako przejaw dążności natury ludzkiej do swej postaci pierwotnej, do ponownego utworzenia pewnej całości i zasklepienia pewnego rozdarcia, jakiemu człowiek uległ w przeszłości za sprawą bogów.
Otóż zdaniem Arystofanesa niegdyś ludzie dzielili się na trzy płcie męską, żeńską i obojnaczą. Jednakże w obrębie każdej z tych płci, człowiek posiadał dwa oblicza. W przypadku płci męskiej były to dwa oblicza męskie, w przypadku żeńskiej dwa żeńskie, a w przypadku obojnaczej jedno męskie i jedno żeńskie.
Potem jednak za sprawą kary nałożonej na gatunek ludzki za bluźnierstwo przez bogów zostaliśmy, jak twierdzi Arystofanes, porozcinani. Od tamtego czasu miłość funkcjonuje jako pewne spoiwo, pewna siła przypominająca nam o zamierzchłych czasach i dążąca do niegdysiejszej jedności, przy czym przedstawiciele każdej z dawnych płci dążą do połączenia się z tą połówką, z którą wcześniej zostali rozdzieleni.
W ten sposób omawiana teoria usiłuje wyjaśnić również powstanie różnych orientacji seksualnych.
Jak widać, obie streszczone wyżej wypowiedzi na temat miłości diametralnie się od siebie różnią, ukazując dwa odmienne aspekty tego uczucia.
Jednak jeszcze inaczej próbuje opisać jego istotę Sokrates, a wypowiedź jego jest tym bardziej barwna, że wskazuje jednocześnie na kilka możliwych definicji pojęcia stanowiącego przedmiot toczącej się w dialogu dyskusji.
Zanim jednak przejdziemy do rozważań nad tym, czym dla Sokratesa jest miłość, musimy nadmienić, czym na pewno ona według niego nie jest.
Nie jest zaś wartością bezwzględną, ideą, która istnieje w oderwaniu od świata materialnego.
Zawsze bowiem, zdaniem myśliciela, by można było mówić o omawianym uczuciu, musi istnieć zarówno kochający, jak i obiekt na który jego miłość jest skierowana. Możemy zatem stwierdzić, że filozof postrzega ją jako pewnego rodzaju relację.
Dalej Sokrates zakłada, iż relacja ta ma postać pragnienia. Fakt natomiast, że w mniemaniu myśliciela, pragnąć można jedynie tego czego się nie posiada, daje nam podstawy do wniosku, że miłość jest niczym innym jak poczuciem braku, z jakiego dopiero wynika pociąg do czegoś lub kogoś dysponującego tym na czym nam zbywa.
Owo coś do czego dążymy jest zawsze dobre i piękne, ponieważ człowiek nigdy świadomie nie zapragnie tego co złe i szpetne. Właśnie taka koncepcja człowieczeństwa leży u podstaw etycznej szkoły Sokratesa nazywanej intelektualizmem etycznym.
Lecz jak wynika z cytowanej przez myśliciela rozmowy z prostytutką Diotymą, podziela on jej zdanie, że miłość to nie tylko swoiste pragnienie każące nam gonić za tym czego nam niedostaje. Jest to także pewien pierwiastek duchowy stanowiący niejako łącznik ludzi żyjących w świecie doczesnym z pierwotnymi siłami wyższymi, które zainicjowały nasze istnienie. Mowa tu oczywiście o Bogu, czy też, patrząc z perspektywy starożytnych, bogach.
Z drugiej strony ze streszczanej rozmowy wynika, że Sokrates za przyczyną diotymy począł definiować omawiane uczucie jako połączenie dwóch na pozór przeciwnych doznań, a mianowicie biedy i dostatku. Po tej pierwszej miłość byłaby więc spontaniczna i często sprzeczna z racjonalizmem, a jej cechą wspólną z dostatkiem pozostawałoby wieczne dążenie do indywidualnie pojmowanego piękna.
Ale jak wynika z dalszej części dialogu, nie samo posiadanie rzeczy pięknych jest jedynym celem miłości. Jeszcze ważniejsze zdaje się bowiem tworzenie, czy cytując Diotymę płodzenie w pięknie, by poprzez zastępowanie jednostek starych młodymi, zapewnić mu nieśmiertelność. I nie chodzi tutaj jedynie o płodzenie rozumiane z perspektywy jego fizycznego aspektu. Mowa tu bowiem również o owocach duchowych miłości, jako relacji dwóch osób, z których każda dąży do tego, aby posiąść to co najpiękniejsze w drugim człowieku. Owocami tymi są wówczas nowe wartości, wzbogacające naszą osobowość i rozszerzające nasze horyzonty. Często także stanowią one inspiracje popychające nas w kierunku tworzenia tekstów kultury intelektualnej dających ich twórcy wcześniej wspomnianą nieśmiertelność. Na zawsze bowiem pozostanie on w pamięci ludu czerpiącego nauki z jego przemyśleń.
Lecz, jak Diotyma przekonuje Sokratesa, pod koniec swojej z nim rozmowy, miłość umożliwiająca nam dostrzeganie piękna stanowi jedynie pewien rodzaj drogi wiodącej ku poznaniu jego idei niezmiennej bez względu na to, kto jest jej odbiorcą.
Podsumowując, ze streszczonych wyżej definicji wyłaniają się dwa sposoby pojmowania miłości,
bo podczas gdy Według Sokratesa i Fajdrosa, jest ona pewnym pierwiastkiem duchowym umożliwiającym nam kontakt ze światem bogów i idei oraz wskazującym nam drogę do piękna w czystej postaci, a także kształtującym w nas pożądane przez społeczeństwo postawy, Arystofanes rozpatruje problem istoty omawianego uczucia najwyraźniej przez pryzmat jego aspektu fizycznego.
Dowodzi przy tym, iż miłość jest niczym innym jak pierwotnym dążeniem natury ludzkiej do ponownego utworzenia skończonej całości i zasklepienia pewnego rozdarcia jestestwa człowieka, które to rozdarcie powstało za sprawą bogów.

Myślę, że przynajmniej na razie wystarczy Wam takie przybliżenie problematyki Uczty. Jest ono oczywiście ogólne i wybiórcze, więc tym bardziej zachęcam do komentowania. Może rozwinie się tu jakaś ciekawa dyskusja, bo w końcu każdy prędzej, czy później z miłością się styka i ma różne przemyślenia. Oczywiście z dzisiejszej perspektywy zwłaszcza geneza miłości podawana przez Arystofanesa jest poprostu absurdalna. Z drugiej jednak strony zawsze fascynowały mnie różne wizje starożytnych i to, jak wymyślnie czasami wyjaśniali zjawiska, których nie rozumieli. Osobiście myślę, że całyczas warta uwagi jest definicja Sokratesa, ale to już może zostawię na ewentualną dyskusję.
Do następnego wpisu.

Kategorie
Filozofia

Historia myśli ewolucyjnej – wykład

Kategorie
Filozofia

Historia myśli ewolucyjnej – zapowiedź wykładu

Witajcie,
Jak głosi tytuł wpisu, nagranie, którym za chwilę się z wami podzielę jest wykładem dotyczącym historii ewolucjonizmu. Wygłosiłem ten wykład w zeszłym roku dla studentów uniwersytetu trzeciego wieku w ramach swoich praktyk studenckich. Na marginesie mogę wspomnieć, że miałem przyjemność prowadzić zajęcia dla tej grupy aż dwa razy i jestem pod wrażeniem wiedzy i zaangażowania tych ludzi, mimo niemłodego wieku, gdzie wiadomo, że nie wszystkim na emeryturze chce się jeszcze wysilać intelektualnie. W każdym razie nagranie, które za chwilę tu wrzucę, jest nieco przycięte, dlatego sprawia wrażenie zaczętego w środku wykładu. Zdecydowałem się na małe cięcie i zachowanie tylko tej części, w której ja się wypowiadam. Część ta i tak trwa dobrze ponad godzinę. Tych, których jeszcze nie odstraszyłem, zachęcam do dyskusji pod wykładem, tym bardziej, że z racji ograniczonego czasu, wiele kwestii musiałem potraktować bardzo skrótowo.
Miłego odsłuchu.

Kategorie
Filozofia

Wielcy filozofowie – część druga – Heraklit z Efezu

Kategorie
Filozofia

Wielcy filozofowie – część pierwsza – Wprowadzenie do filozofii starożytnej i szkoła Milezyjczyków

Kategorie
Filozofia

Wielcy filozofowie – zapowiedź

Kategorie
Filozofia

Klonowanie – szansa, czy zagrożenie?

Witajcie,
Na dzisiejszy wpis wybrałem sobie temat, który jest bardzo rozpowszechniony, także przez beletrystykę i wydaje mi się interesujący.
Mnie osobiście interesuje on potrójnie, ponieważ zahacza zarówno o filozofię, konkretnie bioetykę, jak i paleontologię, a dodatkowo pozostaje mocno eksploatowany przez analizowaną przeze mnie wszechstronnie literaturę fantastyczną. Jak wiadomo z tytułu wpisu, mowa o klonowaniu.
O samej technice klonowania, jak już powiedziałem, każdy słyszał i każdy mniej więcej wie, z czym najogólniej należy to wiązać. Na czym jednak naprawdę polega ten proces rozumiany potocznie jako kopiowanie organizmów?
W zasadzie, nie wdając się w szczegóły, możemy mówić o klonowaniu dokonywanym za pomocą podziału zarodka, w wyniku którego uzyskamy efekt zbliżony do naturalnego bliźniactwa jednojajowego, albo przez transfer jądra komórkowego, gdzie jądro z materiałem genetycznym jednego organizmu, przeszczepiamy do innej, żywej komórki i podmieniamy nim jądro znajdujące się w niej pierwotnie, w ten sposób uzyskując klon właściciela materiału genetycznego.
Ze względu na cel procedury klonowania, możemy wyróżnić klonowanie replikacyjne i terapeutyczne. Klonowanie replikacyjne zmierza do rozmnażania w sposób alternatywny organizmów, podczas gdy terapeutyczne służy w medycynie pozyskiwaniu organów do ewentualnych transplantacji.
Oczywiście zarówno jeden, jak i drugi typ klonowania budzi wiele kontrowersji. Postaram się teraz w możliwie przystępny sposób przybliżyć wam argumentację stosowaną najczęściej w dyskusjach nad tym zagadnieniem. Problem pojawia się już na samym początku, kiedy etycy próbują zakwalifikować moralnie tą procedurę. Można mianowicie patrzeć na nią jako na sam proces, który z gruntu jest moralny, albo nie, lub oceniać to zjawisko po jego skutkach, a więc indywidualnie dla każdej sytuacji.
Zacznijmy od klonowania replikacyjnego.
Pierwszy przytaczany argument przeciwko takiemu klonowaniu głosi, że procedura ta jest wbrew naturze, zatem jest niemoralna, ponieważ umożliwia zaburzanie naturalnego cyklu świata, co może mieć nieprzewidziane, również negatywne konsekwencje. Wiadomo bowiem, że w przyrodzie wszystko jest powiązane i naruszenie jednego ogniwa może spowodować lawinę, której już nie będziemy w stanie zatrzymać. W bardziej religijnej wersji tego argumentu ktoś mógłby po prostu powiedzieć, że klonowanie jest niewłaściwe, ponieważ narusza bezprawnie boski plan. W zasadzie taka argumentacja zahacza o główne argumenty stosowane w całej bioetyce, nie tylko w przypadku omawianego zagadnienia. Mówię tu o argumentach z odgrywania roli boga, odpowiedzialności za przyszłe pokolenia oraz równi pochyłej. W odpowiedzi na tak sformułowany zarzut można stwierdzić, że człowiek od dawna ingeruje w naturę, co nie jest oceniane negatywnie poza pewnymi patologicznymi sytuacjami. Drugim argumentem jest argument z alternatywnej metody rozmnażania. Zgodnie z nim, klonowanie jest czymś złym, ponieważ rozmnażając w ten sposób ludzi, czy też jakiekolwiek inne organizmy, wstrzymywalibyśmy ich naturalną ewolucję, nie dopuszczając do tworzenia się nowych kombinacji genów. Uboższa pula genów z kolei mogłaby zmniejszyć szanse adaptacyjne gatunku. Przeciwnicy tej argumentacji mogą powiedzieć, że by takie zagrożenie stało się realne, klonowanie musiałoby upowszechnić się jako metoda reprodukcji. Żeby jednak tak się stało, zdaniem niektórych etyków, klonowanie musiałoby stać się co najmniej tak bezpieczne i opłacalne pod każdym innym względem, jak stosowane już metody reprodukcji wspomaganej, co szybko nie nastąpi.
Naturalnie szczególne kontrowersje budzi pośród etyków możliwość klonowania replikacyjnego ludzi. Jednym z argumentów, jakimi posługują się oponenci takiej ewentualności jest argument z zastępowalności. Opiera się on głównie na obiekcji, że gdyby powszechnie dostępne było klonowanie drogich nam osób, wówczas wartość, jaką przedstawiają dla nas te osoby spadłaby, ponieważ zawsze można by było je odtworzyć, więc nie byłyby one niepowtarzalne. Argument taki próbuje się niekiedy osłabiać, wskazując na przykład, że idea klonowania nie może stanowić aż takiego zagrożenia dla wartości osób klonowanych, ponieważ ją zakłada. Ostatecznie klonowalibyśmy bliskie osoby właśnie dlatego, że są dla nas wartościowe. Ten nieco skomplikowany i na pierwszy rzut oka wydumany kontrargument jego zwolennicy wspierają też czasami dodatkowym przekonaniem, że klonowanie bliskich nam osób nie musi być na tyle powszechne, by zastępowalność stała Się palącym problemem. Nie każda bowiem wartość ceniona przez nas w drugim człowieku musi być zapisana w genach, a zatem możliwa do odtworzenia w postaci klonu. Często przecież nasze przywiązanie do innych ludzi wynika z cech, które nabyli oni funkcjonując w określonym kontekście społecznym. Tego z kolei nie da się już tak łatwo zreplikować. Problematyczne może również okazać się pytanie, czy klona można uznać za tą samą osobę, co pierwowzór, a zatem, czy będzie miał taką samą wartość osobową dla swojego otoczenia. Przyjrzyjmy się teraz problemom związanym z drugim typem klonowania, czyli z klonowaniem terapeutycznym. Tutaj zagadnienie jest jeszcze bardziej złożone, gdyż mówimy o wykorzystaniu klonów do ratowania zdrowia, czy nawet życia innych ludzi. Oczywiście podstawowa trudność leży tu znowu w statusie osobowym klonów. Jeśli bowiem uznany je za pełnoprawne osoby, które różniłyby się od całej reszty ludzkości jedynie tym, że nie zostały poczęte w konwencjonalny sposób, uprzedmiotowienie, jakim byłoby sprowadzenie ich jedynie do poziomu żywego banku organów, musielibyśmy uznać co najmniej za wysoce wątpliwe z punktu widzenia etyki. Ktoś mógłby na przykład zapytać, dlaczego w takim razie do celów medycznych wykorzystujemy właśnie klony i jedynie ich rzycie podporządkowujemy całkowicie wyższym celom, skoro nie różnią się niczym od pozostałej części osób. Co sprawia, że jedno życie i jego jakość jest ważniejsze od drugiego? Brak takiego kryterium wskazywałby na jawną dyskryminację. Mało tego, w niektórych kręgach mogłyby z czasem zajść obawy o prawa człowieka. Jeśli wszak klony poświęcamy dla wyższego dobra, a one nie różnią się niczym od reszty ludzkości, to stąd już prosta droga do uprzedmiotowienia ludzi poczętych w sposób naturalny. Wracając do instrumentalizacji klonów, Wiąże się z tym drugi argument z ograniczenia wolności i unieszczęśliwienia. Na ludzi sklonowanych mogłaby przecież wpływać depresyjnie świadomość, iż całe ich życie jest podporządkowane z góry wyznaczonemu celowi, a sami nie mają nic do powiedzenia. Tym czasem osoby nie będące klonami, nawet, jeśli by się dla kogoś poświęcały, robiłyby to z własnej, nieprzymuszonej woli. Klony byłyby pozbawione autonomii i w zasadzie niepewne jutra. Jeszcze jednym argumentem za tezą o niewłaściwości klonowania tego typu jest argument z prawa do otwartej przyszłości i odrębności tożsamości. Zgodnie z nim, klony nie miałyby unikalnej tożsamości, gdyż zawsze istniałyby ich genetyczne pierwowzory. Znów nie byłoby jasne, czy traktować je jedynie jako kopie osób, czy jako niezależne osoby. Kontrargumentem przeciw temu twierdzeniu jest między innymi fakt, iż aby było ono prawdziwe, należałoby przyjąć stuprocentowy determinizm genetyczny, pomijając cały kontekst społeczny kształtowania się indywidualnych osobowości. Powiązany z problemem tożsamości jest argument z otwartej przyszłości mówiący, że każdy ma prawo do nieznajomości, nie zdeterminowania swoich przyszłych losów. W momencie zaś, gdy klon posiada swój pierwowzór, a co znacznie ważniejsze, narzucony z góry cel, w jakim został powołany do życia, jego przyszłość jest z góry zaprogramowana. I tutaj pojawiają się kontrargumenty. Po pierwsze, według niektórych koncepcji, klonowanie zakłada jedynie zdeterminowanie pod kątem ostatecznego celu życia klonów, które jednak mogą do pewnego stopnia kreować swoją osobowość. Po drugie, zdaniem niektórych, w pewnych okolicznościach znajomość swojej przyszłości nie musiałaby być zła, bo na przykład wiedzielibyśmy, jakie nasze przedsięwzięcia się powiodą, a jakie nie i nie tracilibyśmy czasu na rzeczy, które i tak są nie do zrealizowania.
Rozważane są również argumenty ze szkód psychicznych i odmówienia prawa do relacji rodzinnych. Podkreśla się tutaj, że klony byłyby pozbawione rodzinnego ciepła, poczucia, iż są wyjątkowe dla swoich rodziców, a także swoich korzeni. Prowadziłoby to do rozchwiania emocjonalnego i obniżenia własnej wartości.
Widzimy zatem, że klonowanie terapeutyczne wzbudza też niemałe kontrowersje. To, co przemawia na jego korzyść, obok transplantacji, to nie wdając się w szczegóły możliwość ograniczenia chorób genetycznych, no ale to jest również zaletą całej inżynierii genetycznej. Pewnym rozwiązaniem pozwalającym na zniwelowanie kontrowersyjnych aspektów klonowania terapeutycznego byłoby na pewno hodowanie samych narządów do przeszczepów, a nie całych organizmów. Miałoby to być może, mówiąc brutalnie, wpływ na skrócony okres przydatności takich organów, ale z pewnością byłoby etycznie bardziej do przyjęcia.
Na koniec tego wpisu chciałbym przejść do zagadnienia, które interesuje mnie ze względu na pasje paleontologiczne, czyli osławionego pomysłu klonowania zwierząt wymarłych i przywracania ich naturze. Wielu naukowców podnieca się tą możliwością, widząc w niej szansę na ujrzenie na własne oczy stworzeń, które do tej pory znali jedynie ze stanowisk wykopaliskowych. Liczy się również na to, że obserwując takie stworzenia na żywo, będziemy mogli rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące ich ostatecznego wyglądu, zachowań, sposobu odżywiania i tym podobne. Mimo to istnieje również spora grupa badaczy uważających, że takie zastosowanie klonowania byłoby niewłaściwe, a poza tym nadal bardzo trudne do urzeczywistnienia. Osobiście zgadzam się właśnie z tą grupą.
Klonowanie wymarłych zwierząt jest problematyczne z licznych powodów.
Prawdziwą trudnością przy tego rodzaju eksperymentach jest pytanie, skąd pozyskać kompletne DNA prehistorycznych zwierząt?
Dementując mit rozpowszechniany przez park jurajski, nie jest to możliwe poprzez wykorzystanie krwi wyssanej z pradawnych zwierząt przez prehistoryczne owady, które potem zakonserwowały się do naszych czasów w bursztynie.
Jest to tylko pobudzająca wyobraźnię bajka, bo wątpię, żeby owad zaraz po ukąszeniu, na przykład takiego dinozaura, zastygł w bursztynie. Skoro zaś nie, to dawno zdążyłby strawić to, co wyssał. Po drugie bursztyn nie konserwuje tkwiących w nim owadów tak dobrze, jak wydaje się na oko. Nie wdając się w szczegóły, precyzja takiej konserwacji jest zdecydowanie za mała, by zachowały się wnętrzności owada wraz z ich treścią. Co prawda sytuacja naukowców nie jest tak tragiczna, ponieważ fragmenty DNA niektórych wymarłych zwierząt, zwłaszcza mamutów, czy innych zwierząt z epoki lodowcowej, zachowały się i to całkiem spore. Mamy nawet fragmenty genomów niektórych dinozaurów. To jednak nie wystarczy, by odtworzyć prehistoryczną faunę. Do tego potrzebowalibyśmy kompletnych genomów, których nie mamy, bo nie przetrwały próby czasu. Zostały bowiem one zniszczone w procesie fosylizacji, czyli przechodzenia organizmu w skamieniałość, albo też uszkodzone pod wpływem środków konserwujących, w których co świeższe szczątki wymarłych zwierząt muszą być przechowywane. Na obecną chwilę musielibyśmy rekonstruować duże odcinki prehistorycznych genów, bazując na przypuszczalnych analogiach ze stworzeniami żyjącymi czy wręcz modyfikować genomy zwierząt żyjących, a to naraża na przekłamania. W wyniku tych przekłamań z kolei po sklonowaniu moglibyśmy otrzymać mutanty, których zachowania, a nawet wygląd odbiegałyby od pierwowzorów, więc ich wartość badawcza pozostawałaby niewielka. Kolejną komplikacją jest też fakt, że rekonstruowane DNA musi być poskładane bardzo precyzyjnie. Ewentualne błędy mogą skutkować dysfunkcjami u zwierząt sklonowanych, na przykład niewydolnością jakichś organów, co w skrajnych przypadkach grozi natychmiastową śmiercią klonu. Znane są takie przypadki nawet z historii klonowania współczesnych stworzeń. Poważny problem, jeśli chodzi o ożywianie zwierząt z przeszłości stanowi znalezienie im matek zastępczych. Niektóre linie ewolucyjne zwierząt już wygasły, a to oznacza, że nie ma czemu wszczepić prehistorycznego DNA. Nawet jednak w przypadku linii żyjących do dzisiaj można mieć wątpliwości, na przykład czy prehistoryczne zwierze przejdzie bez problemu przez drogi rodne współczesnego, które są przystosowane do rodzenia przedstawicieli innego, choć pokrewnego gatunku. Na koniec pozostają jeszcze problemy ekologiczne i, że tak to ujmę, gospodarcze. Wiadomo przecież, że gdyby tego typu klonowanie doszło do skutku, by odtworzyć gatunek, należy klonować znacznie więcej, niż tylko jednego osobnika, a to poza wszystkim oznacza koszty. Potem odtworzonej populacji należałoby zapewnić jeszcze jakąś przestrzeń życiową, najlepiej na wolności, żeby móc je badać w środowisku naturalnym. I tu napotykamy aż dwie komplikacje. Po pierwsze prehistoryczne zwierzęta żyły nierzadko w innym od dzisiejszego i znacznie bardziej stałym klimacie. Wiele z nich dobiły w przeszłości najprawdopodobniej właśnie zmiany klimatyczne. Oznacza to, że w obliczu anomalii dwudziestego pierwszego wieku mogłyby sobie nie poradzić. Ostatnim problemem jest kwestia nisz ekologicznych. Nawet, jeśli udałoby się nam odtworzyć prehistoryczne formy życia, które zaadaptowałyby się w dzisiejszym świecie, mogłoby dojść do katastrofy ekologicznej. W dzisiejszych ekosystemach nie ma już bowiem miejsca dla wymarłych stworzeń. Pojawienie się ich znowu na masową skalę mogłoby skutkować wyparciem rodzimych gatunków z ich naturalnych siedlisk, a co za tym idzie zachwianiem równowagi ekologicznej planety.
Na tym zakończę ten wpis. Mam nadzieję, że problem klonowania udało mi się omówić dość wszechstronnie, a jednocześnie interesująco i przystępnie. Jak zawsze, zachęcam do komentowania.
Do następnego wpisu.

Kategorie
Filozofia

„Mieć wielu przyjaciół, to nie mieć żadnego”, czyli kilka słów o Arystotelesie i jego rozumieniu przyjaźni.

Witajcie,
Dzisiejszy wpis znowu będzie krótszy. Wszechobecny upał sprawia, że na rozpisywanie się nie mam siły.
Postanowiłem jednak, że skoro wczoraj mieliśmy światowy dzień przyjaźni, przybliżę wam w miarę swoich skromnych możliwości filozoficzną refleksję, jaką nad zjawiskiem przyjaźni przeprowadził Arystoteles.
Wiadomo, że sam Arystoteles wielkim filozofem był. Ostatecznie nie jest przypadkiem, że o Sokratesie, Platonie i Arystotelesie słyszał gdzieś praktycznie każdy, nawet jeśli nie każdy był na tyle stuknięty, żeby iść na filozofię. 😀
O samym Arystotelesie można pisać całe tomy. Klasycznie przyjmuje się, że jego myśl jest jednym z najważniejszych filarów całej filozofii. Kiedyś usłyszałem, że próbować streścić Arystotelesa, to trochę tak, jakby streszczać encyklopedię. Rzeczywiście. W kręgu jego zainteresowań leżała logika, metafizyka rozumiana jako nauka o bycie i pierwszych przyczynach, etyka, pedagogika rozumiana jako nauka o wychowaniu, polityka pojmowana również szeroko, bo jako nauka o państwie i jego możliwych ustrojach, a także przyrodoznawstwo. Widać zatem, że jego zainteresowania były rozleglejsze, niż sama filozofia, przynajmniej rozumiana w potoczny, często redukcjonistyczny i przez to krzywdzący sposób. Dzieje się tak dlatego, że o czym często zapominamy, w starożytności filozofia miała znacznie bardziej kompleksowy charakter. Opisywała całościowo świat i to z niej wyłoniły się z czasem wszystkie inne nauki, stopniowo uzyskując autonomię. Tak, czy inaczej, Arystotelesa uznaje się za twórcę pierwszego w starożytności, przynajmniej tej zachodniej, tak rozbudowanego ośrodka badawczego. Jego liceum, tak, wiem. Nienawistna nazwa, zwłaszcza w połowie wakacji i w przypadku niektórych świeżo po maturze, miało pokaźną bibliotekę, a z jego murów wychodzili ludzie o trochę innym sposobie myślenia, niż do tej pory. Nie bez powodu przeciwstawia się sobie Platona i Arystotelesa. Poprzedzający Arystotelesa Platon był idealistą i nie chodzi mi tu o nastawienie życiowe, a tezy filozoficzne. Dzieląc rzeczywistość na sferę materialną i sferę idei, dowodził, że bazując na doświadczeniu zmysłowym, nie jesteśmy w stanie poznać dogłębnie otaczającego nas świata, a ponieważ na zmysły jesteśmy skazani, mamy poważne ograniczenia poznawcze.
Dla odróżnienia Arystoteles był realistą. Uważał, że świat jest taki, jakim go postrzegamy i chociaż też w jego filozofii mamy Pierwszego Nieporuszonego Poruszyciela, w którym interpretatorzy dopatrują się pierwowzoru chrześcijańskiego Boga, to jednak podstawą badań Arystotelesa było doświadczenie zmysłowe. Oczywiście gdy dzisiaj patrzymy na dokonania Arystotelesa, wiele jego tez, zwłaszcza z zakresu przyrodoznawstwa i logiki, okazuje się błędnymi. Mogą również budzić sprzeciw poglądy Stagiryty na temat niewolnictwa. Nie można jednak zapominać o jego zasługach. To on wprowadził do nauk na szerszą skal ę rozumowanie dedukcyjne i był twórcą wyróżnianej do dzisiaj klasycznej koncepcji nauki. Uważał, że wiedza naukowa może mieć charakter autoteliczny, czyli jest celem sama dla siebie. Oznacza to poprostu, że dla Arystotelesa możemy zdobywać wiedzę dla samej wiedzy, ponieważ z natury cechuje nas ciekawość. Wiedza zatem nie musi mieć zastosowania praktycznego, żeby być dla nas interesującą. Nie oznacza to jednak, że filozof całkowicie gardził praktycznością, co znajduje swój wyraz w stosowanym przez niego podziale nauk na teoretyczne, praktyczne i wytwórcze. Wśród zasług Arystotelesa dla nauk można wymienić również to, że dowodził on kulistości ziemi, na przykład na podstawie kształtu widnokręgu. Bardzo znaczące okazały się także rozważania moralne Arystotelesa. Jego etyka cnót z pewnymi przekształceniami dała początek całej tradycji myślenia o moralności, która do dziś ma wielu zwolenników. O samej etyce cnót nie będę tutaj pisał, bo już coś o niej napisałem we wpisie poświęconym etyce i nie chcę się powtarzać. Jest ona jednak dobrym punktem wyjścia do interesującego nas tematu przyjaźni.
Na potrzeby tego wpisu można przyjąć, że wzorcowa przyjaźń jest relacją, w której przyjaciele troszczą się o siebie ze względu na samych siebie. Zaraz. Stop. Co on bredzi? Tłumacząc z polskiego na nasze, chcemy dobra dla naszego przyjaciela, ponieważ cenimy go jako osobę, a nie z powodu korzyści, na przykład materialnych, jakie przyjaźń z nim może nam dać. Zasadniczo Arystoteles wyróżnia trzy stopnie przyjaźni, a mianowicie przyjaźń hedonistyczną, utylitarystyczną i trzeci, najwyższy poziom, który możemy nazwać przyjaźnią altruistyczną, chociaż sam Arystoteles tej nazwy raczej nie używał. Przyjaźń hedonistyczna to taka relacja, gdzie podstawą jest przyjemność czerpana z obcowania z kimś. Spotykamy się z przyjacielem, spędzamy z nim czas, ponieważ daje nam to przyjemne doznania. Jest to najniższy, najbardziej egoistyczny model przyjaźni. Druga w kolejności jest przyjaźń utylitarystyczna. Ona też wynika z egoizmu i interesowności, ale w bardziej wyrafinowanej postaci. Relacja ta opiera się na pożytku. X jest moim przyjacielem, ponieważ jest to użyteczne, już nie tylko na poziomie przyjemności, lecz także na przykład z powodu koneksji, jakie X ma z wpływowymi osobistościami. Znajomość z nim może więc w jakiś realny sposób poprawić moją pozycję.
Ostatni typ przyjaźni wyróżniany przez Arystotelesa to ten, który dla uproszczenia nazwałem przyjaźnią altruistyczną. Tu relacja opiera Się na tym, że przyjaciele cenią siebie, jako osoby. Są dla siebie ważni, ze względu na cechy charakteru, a mówiąc językiem Arystotelesa, cnoty. Zdaniem filozofa przyjaciele mają wspólne cnoty i w związku z tym przyjaźń jest w zasadzie relacją przechodnią. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, bo z konieczności posiada te same cnoty. Tutaj oczywiście można wskazać na pewną naiwność Arystotelesa. Nie wziął on bowiem pod uwagę, że przecież nawet przy założeniu, że ludzie posiadają takie same najważniejsze cnoty, nie zabijają, nie kradną, nie oszukują, to przecież istnieje wiele pomniejszych cech charakteru i upodobań, które sprawiają, że przy uznaniu tych samych fundamentalnych wartości, grupa ludzi może się wewnętrznie bardzo różnić. Powiem więcej. Arystoteles chyba nie wziął pod uwagę, że to właśnie te obiektywnie mało znaczące cechy i upodobania, w dużej mierze decydują o nawiązaniu się przyjaźni. Nie mówię, że zawsze, ale w wielu przypadkach chyba tak. Oczywiście nie będę zadawał się ze złodziejem, oszustem, czy przestępcą. Podstawowe cnoty moralne są tutaj bardzo ważne, ale umówmy się, takie cnoty są wspólne dla miliardów ludzi na świecie, którzy gdyby ich zetknąć w jednym miejscu i czasie, najpewniej nie zostali by wszyscy przyjaciółmi, właśnie z powodu różnych indywidualnych upodobań. Dzielenie tych podstawowych cnót jest więc warunkiem koniecznym, lecz nie wystarczającym do zawiązania się przyjaźni. Dlatego uważam, że wspólnota najważniejszych cnót, nie musi warunkować, że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem. Z drugiej strony wcale nie jestem pewien, czy przyjaciele muszą być do siebie tak bardzo podobni, nawet pod kątem pewnych cnót, jak życzyłby sobie tego Arystoteles. Ostatecznie przecież w kimś może nas pociągać jakaś cecha, której sami nie posiadamy. Ta cecha może nam się podobać i to będzie punktem wspólnym między przyjaciółmi, ale przecież nie musimy jej mieć, na przykład z powodu jakiejś słabości charakteru.
Jeszcze jedną ciekawą kwestią u Arystotelesa jest samo rozgraniczenie na trzy wymienione wyżej typy przyjaźni. Czy rzeczywiście w praktyce da się je tak rozgraniczyć. Wydaje mi się, że na przykład nie da się siłą rzeczy rozdzielić definitywnie przyjaźni hedonistycznej i altruistycznej. Jeśli kogoś cenimy, siłą rzeczy czerpiemy przyjemność z przebywania z nim. W drugą stronę z kolei jest oczywiste, że przyjaźń oparta wyłącznie na przyjemności i niezawierająca żadnej dawki altruizmu, rozpadłaby się przy pierwszym kryzysie któregoś z przyjaciół, bo ten drugi nie uważałby, że istotą przyjaźni jest wytrwanie u boku przyjaciela także w chwilach ciężkich. A przecież to jest prawdziwą miarą przyjaźni. Weźmy jeszcze na warsztat przyjaźń utylitarystyczną. Ona również nie kłóci się moim zdaniem z altruistyczną, bo przecież pożytek, który wynosimy z przyjaźni nie musi mieć charakteru materialnego. Możemy na przykład wynosić z przyjaźni jakieś profity osobowościowe, po prostu stawać się lepszym człowiekiem. Wniosek? Myślę, że ani przyjaźń utylitarystyczna, ani hedonistyczna nie kłóci się z altruistyczną, przynajmniej radykalnie. Należy jednak pamiętać, że jeśli przyjaźń ma być prawdziwa i trwała, czynnik altruistyczny musi zawsze w niej być. Jeśli relacja zostanie oparta tylko na wymiernym pożytku, albo tylko na przyjemności i na niczym więcej, rozsypie się jak domek z kart przy pierwszym poważniejszym kryzysie. Być może właśnie tą zależność miał na myśli Arystoteles, mówiąc, że przyjaźń hedonistyczna i utylitarystyczna może ewoluować do altruistycznej.
Na koniec tego wpisu, który wcale nie okazał się taki krótki, chciałbym jeszcze zastanowić się moment nad cytatem zawartym w tytule wpisu.
Cytat.
"Mieć wielu przyjaciół, to nie mieć żadnego."
Koniec cytatu.
Osobiście dostrzegam w tych słowach pewną mądrość, nawet dużą mądrość, choć nie zgadzam się z nimi bezkrytycznie. Może się przecież zdarzyć, że ktoś będzie myślał, że ma wielu przyjaciół i większość z nich może się okazać pseudo przyjaciółmi. Nie wyklucza to jednak, że zdarzy się wśród tych wielu przynajmniej jeden, szczery przyjaciel.
Mogę się mimo to zgodzić ze słowami myśliciela o tyle, że jak wszyscy wiemy, przyjaciół nie ma się wielu. Przyjaciel to ktoś, do kogo mamy ogromne zaufanie, bardzo dobrze się z nim znamy i czujemy, wspieramy się z nim w trudnych momentach. Słowem przyjaciel to dla nas ktoś wyjątkowy. Możemy mieć kilka wyjątkowych osób wokół siebie, jeżeli mamy szczęście, ale jeśli ktoś szafuje słowem przyjaźń i nazywa przyjaciółmi wszystkich, których jakkolwiek zna, czy ma w znajomych na FB, to moim zdaniem czas się zastanowić, czy naprawdę rozumie sens słowa przyjaźń. Przyjaciel to ktoś wyjątkowy i chociaż kilka osób może być dla nas wyjątkowych na swój sposób, jeśli ktoś twierdzi, że wszyscy są dla niego wyjątkowi pod kątem relacji emocjonalnych, pytanie, czy w rzeczywistości, ktokolwiek dla niego taki jest.
Na tym chciałbym zakończyć to przynudzanie.
Zapraszam do dyskusji i do następnego wpisu.

EltenLink