Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

18-19 – j. verne – Dwa lata wakacji i W. Golding – Władca much

Witajcie,
Dziś kolejne dwie książki, a więc jak w tytule Władca much Wiliama Goldinga i 2 lata wakacji Juliusza Verne’a. Postanowiłem omówić je razem nie przypadkowo, ponieważ łączy je ogólny kontekst fabularny, choć poza tym są moim zdaniem swoimi niemalże dokładnymi przeciwieństwami.
Obie powieści przedstawiają grupkę dzieci, które na skutek losowych wydarzeń trafiają na bezludną wyspę, gdzie muszą utrzymać się przy życiu, dopóki nie nadejdzie jakiś ratunek. I w przypadku jednej, i drugiej historii spodziewana pomoc wreszcie się pojawia, lecz tu jak dla mnie kończą się podobieństwa, choć, jak twierdzi sam Golding, opowieść Verne’a była dla niego inspiracją w procesie tworzenia własnej.
Zacznijmy od różnic gatunkowych. Mimo, że obie książki, czy raczej ich akcje pozostają ujęte w zbliżone klamry fabularne, 2 lata wakacji są utrzymane w klimacie klasycznej powieści przygodowej dla młodzieży promującej takie wartości, jak przyjaźń, Grupowa solidarność, honor, czy odwaga i wytrwałość. Władca much to całkowicie inna bajka. Powiedział bym, że to groteskowo wypaczony obraz wizji Verne’a, a wręcz obraz odwrócony. W założeniu miała być to powieść psychologiczna, prezentująca upadek moralny,, który mógłby nastąpić w hipotetycznej sytuacji rzucenia zróżnicowanej wiekowo grupy dzieci na bezludną wyspę, gdzie bez żadnego nadzoru i w poczuciu absolutnej bezkarności muszą stworzyć sobie całą hierarchię społeczną.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że i u Goldinga, i u Verne’a głównymi bohaterami są dzieci wyrwane z cywilizowanego kontekstu, jakkolwiek można założyć, że postaci z Władcy much jeszcze przed wylądowaniem na wyspie nie miały lekko. Zostały bowiem ewakuowane z terenów zagrożonych bronią jądrową, co wskazuje na raczej napiętą sytuację polityczną w ich rodzinnych stronach. Ogólnie jednak bohaterowie obu powieści wywodzili się z kręgu kultury europejskiej i amerykańskiej, w przypadku Władcy much Wielka Brytania, w przypadku Dwóch lat wakacji Wielka Brytania, Francja i USA.
Przyjrzyjmy się teraz procesom socjologicznym zachodzącym w obu historiach.
I tu, i tu bohaterowie w punkcie wyjścia dochodzą do wniosku, że aby przetrwać, należy współpracować. Współpraca ta wychodzi im jednak ze skrajnie różnymi skutkami. Być może różnicę tą, poza oczywistymi spostrzeżeniami takimi jak całkowicie inny zamysł autorski oraz inna grupa czytelnicza, można tłumaczyć tym, że w przypadku Dwóch lat wakacji bohaterowie znali się przed całą przygodą, podczas gdy w przypadku bohaterów władcy much, nic nie wskazuje bezpośrednio na ich wcześniejszą znajomość. Nie chciałbym jednak wyprzedzać faktów, bo wrócę jeszcze do tego wątku.
Jeśli chodzi o Dwa lata wakacji, autor daje nam w nich obraz zróżnicowanej wiekowo, choć też wyjątkowo dojrzałej jak na swój wiek, grupki dzieci. Na początku przestraszone i zagubione, szybko jednak organizują się, aby wspólnie stawić czoła niesprzyjającym warunkom, w jakich się znalazły. Mimo, że brakuje im doświadczenia i wielu rzeczy muszą się uczyć na błędach, szybko przyzwyczajają się do wzajemnego wykorzystywania swoich atutów w walce o byt. Wychodzi tu przy okazji wyjątkowa odpowiedzialność starszych chłopców, którzy opiekują się młodszymi, starając się jednocześnie być dla nich wzorem. Młodzi rozbitkowie szybko dochodzą do wniosku, że aby stworzyć sprawną mini społeczność, należy wybrać, na drodze głosowania, przywódcę, gubernatora, który czuwałby nad ogólnym porządkiem i podziałem zadań. Wybierają go i konsekwentnie się go słuchają, chociaż oczywiście jedni robią to chętniej, a inni mniej chętnie. Każdy dzień z życia rozbitków opisanych przez Verne’a jest zorganizowany, a i rzadko które działanie nie ma celu praktycznego w szerszej perspektywie. Młodzi robinsonowie organizują sobie nawet szkołę, korzystając z książek ocalonych z ich rozbitego okrętu, gdzie starsi edukują młodszych. Ponieważ prawie wszyscy mają nadzieję na uratowanie, nie zapominają również o maszcie sygnalizacyjnym widocznym dla ewentualnie przepływających statków. Wszyscy zdają sobie sprawę z celowości przedsięwziętych działań, co jednak nie oznacza, że między rozbitkami nie wybuchają spory. Różnicę zdań widać przede wszystkim między dwoma bohaterami, którzy darzą siebie umiarkowaną niechęcią, ale konflikt zaostrza się, gdy jeden z nich zostaje obwołany gubernatorem, co nie podoba się drugiemu z chłopców. Między konkurentami wybuchają częste kłótnie. Kilka z nich kończy się nawet bójkami. Ostatecznie jednak przeciwnicy godzą się pod wpływem wspólnych przeżyć i w obliczu wspólnego wroga nawiedzającego w pewnym momencie wyspę.
Widzimy więc, że obraz małej społeczności Verne’a wydaje się, choć może nie kryształowy, to jednak nieco wyidealizowany. Prawie wszystkie trybiki są tam na swoim miejscu, a bohaterowie z niewspółmierną do wieku dojrzałością i zaradnością przeciwstawiają się wszelkim przeciwnościom zarówno tym związanym z naturą, jak i z nieprzychylnymi obcymi. Można więc powiedzieć, że mamy tu do czynienia z właściwie postawioną granicą my i oni, czego na pewno nie widać w przypadku bohaterów Goldinga.
O ile w Dwóch latach wakacji mieliśmy do czynienia z wyidealizowanym obrazem współdziałania, o tyle we Władcy much stykamy się z obrazem wręcz groteskowo przechylonym w drugą stronę.
Już warunki początkowe, w jakie zostają wrzuceni bohaterowie Goldinga, są skrajnie odmienne od tych z powieści Verne’a. U tego drugiego postaci lądują na dużej wyspie o klimacie umiarkowanym, stosunkowo dużą różnorodnością biologiczną, sprzyjającym ukształtowaniem terenu i jak się ostatecznie okazuje, znajdującą się blisko cywilizowanych lądów.
U tego pierwszego z kolei dostają się na mały ląd pośrodku oceanu, porośnięty dżunglą, opanowany przez uciążliwy klimat równikowy, a na dodatek muszą żyć w sąsiectwie trupa nieszczęśnika, który zginął tu zapewne wiele lat temu. Co prawda wątek zmarłego nieszczęśnika pojawia się również w Dwóch latach wakacji, ale tam jest to opisane znacznie mniej horrorystycznie. A jak zachowują się sami bohaterowie. O ile w poprzedniej pozycji grupa była silnie skonsolidowana i posiadająca jednomyślny cel, o tyle tutaj zdecydowanie nie.
Wiele z postaci od samego początku zachowywało się, jak w jakimś marazmie, czy po prostu halucynacji. W przypadku niektórych scen, zwłaszcza tych co bardziej makabrycznych, trudno było się rozeznać, co jest faktycznym wydarzeniem, obiektywnym z perspektywy świata przedstawionego, a co jedynie majakiem bohatera. Zasadniczo rozbieżne pozostawały również cele poszczególnych członków grupy. Niektórzy, aczkolwiek jak się wydaje mniejszość, pragnęli przede wszystkim ratunku i chcieli zrobić wszystko, ażeby go uprawdopodobnić. Najmłodsi myśleli głównie o bezcelowej z praktycznego punktu widzenia, zabawie. Była też grupa nastawiona na eksplorację wyspy w celach myśliwskich. Oficjalnie miało to służyć wyżywieniu gromady, naprawdę jednak szybko okazało się upustem dla patologicznej rządzy zabijania i przyjemności czerpanej z dominacji nad inną istotą żywą.
Tu nikt, albo żeby być szczerym prawie nikt, nie zważał na bezpieczeństwo najmłodszych. Maluchy były pozostawione same sobie bez żadnej opieki i autorytetów.
Praktycznie każdy robił, co chciał. Nie było żadnych rygorów związanych z edukacją, czy harmonogramem dnia, a nawet faktycznie obowiązujących praw. Wszystko to pozostaje w jaskrawej sprzeczności z obrazem ukazanym w Dwóch latach wakacji. U Verne’a zdyscyplinowanej Grupie przewodził wybrany demokratycznie gubernator. Tu wprawdzie chciano wybrać wodza i czysto teoretycznie nawet go wybrano. Od początku jednak jego pozycja była niezwykle słaba. W książce Verne’a przywódca był wybrany świadomie, przez ludzi, którzy rzeczywiście go znali i szanowali. U Goldinga wybrano anonimowego spośród anonimowych. Wybór padł na niego chyba tylko dlatego, że zwołał zebranie i pierwszy podjął wysiłki, aby zapanować nad całym bałaganem. Tyle tylko, że zapanować wcale nie było łatwo. W grupie, w której każdy jest anonimowy, trudniej zachować solidarność i szacunek, zwłaszcza, jeśli wszyscy członkowie tej Grupy są jeszcze niedojrzali. W efekcie na niczym spełzły próby ustalenia jakichkolwiek praw. Przywódca był tylko z nazwy i nie udało mu się dopilnować nawet kolejności zabierania głosu na zwoływanych przez niego zebraniach. Nie potrafił też wyznaczyć i utrzymać podziału zadań koniecznych do koegzystencji w trudnych warunkach. Myśliwi polowali, jak chcieli, większość nie robiła nic, a tak niezbędnych zadań, jak na przykład budowanie szałasów, nie było komu wykonywać. Odpowiedzialność uległa całkowitemu rozproszeniu. Ludzie wyznaczani do pilnowania ogniska sygnałowego, tak ważnego, jeśli rozbitkowie chcieli wrócić do domu, zaniedbali je, doprowadzając do tego, że zgasło ono akurat wtedy, gdy na horyzoncie przepływał zbawczy okręt.
Potem sprawy wyglądały coraz gorzej. Przeciwko fikcyjnemu już i tak przywódcy wybuchły zdecydowane bunty tych, którzy nie chcieli się podporządkować jego szczątkowym nakazom. Resztki dyscypliny znikły. Beznadziejna sytuacja zaczęła doprowadzać wszystkich do obłędu. Najmłodsi, i nie tylko oni, zaczęli mieć w nocy koszmary, ale prawie nikt się tym nie przejmował. Zbuntowani myśliwi, czyli dzieci, które myśliwymi się nazwały, urządzały krwawe obławy na żyjące dziko na wyspie świnie, tylko w celu zaspokojenia patologicznej rządzy mordu i zadawania cierpienia. Organizowali uczty, w praktyce bardziej przypominające orgie, podczas których zabawiali się znowu, tym razem pozorując polowania na swoich współtowarzyszy. Sytuacji nie poprawiał ciągły lęk przed wyimaginowanym zwierzem, którego mit powstał za sprawą wspomnianego wcześniej trupa poprzedniego rozbitka. W tym wszystkim nie brakowało wzajemnej dyskryminacji i poniżania, zwłaszcza niektórych postaci. Moim zdaniem nie było tam jednej prawdziwej, przyjacielskiej relacji, choć jedna relacja była bliżej stadium przyjaźni, niż inne. Ciągłe dawanie upustu najniższym instynktom: strachowi i pragnieniu dominacji, doprowadziło w końcu do morderstwa oraz śmiertelnego wypadku będącego blisko morderstwa, zważywszy na wszystkie okoliczności.
Ostateczną patologię stanowiło będące przedostatnią sceną powieści polowanie zdeprawowanych myśliwych ukrywających twarze pod barwami wojennymi dającymi im jeszcze większe poczucie anonimowości i bezkarności na tego, którego na samym początku obrali wodzem. Wyglądało to dokładnie, jak łowy na zwierzę, ze wszystkimi możliwymi implikacjami, obławą i tak dalej, co tylko pokazuje stopień dehumanizacji zarówno oprawców, jak i ich ofiary w oczach polujących.
W takim właśnie stanie znalazła grupkę załoga brytyjskiego krążownika, która przyszła nieszczęśnikom z odsieczą. Mamy zatem dwie przeciwstawne wizje. Dwa efekty myślowego eksperymentu społecznego. Pytanie, jakie można zadać na koniec brzmi, która wizja byłaby bliższa prawdy z perspektywy psychologii społecznej i moralnej. W miarę moich skromnych kompetencji w tym zakresie, jestem skłonny stwierdzić, że chyba nie da się udzielić jednej odpowiedzi, bo też obie sytuacje nie były analogiczne. Pewne eksperymenty pokazują, choć przeprowadzono je na dorosłych, że ludziom bardzo łatwo jest wejść w rolę i zdehumanizować innych, jeśli tylko zapewni się im określone warunki. Udowodnił to choćby eksperyment więzienny Zimbardo, gdzie podzielono studentów na dwie grupy. Jedna wcieliła się w więźniów, druga w strażników więziennych. Już ta odrobina władzy dana odgrywającym strażników wystarczyła, żeby zaczęli oni traktować „więźniów” w sposób całkowicie niegodny. Ostatecznie zmusiło to eksperymentatora do zaprzestania eksperymentu, a pamiętajmy, że była to sytuacja kontrolowana, symulowana i zaimprowizowana z udziałem świadomych, wykształconych, dorosłych ludzi. Pytanie, jak by się to skończyło w warunkach naturalnych i bez nadzoru.
Z drugiej strony wiemy, że dzieci często, jeśli się im na to pozwoli, głównie myślę tu o dzieciach małych, potrafią zatracić się w zabawie, wejść w rolę tak, że zacierają granicę między grą, a rzeczywistością, a to znowu w kontrolowanych warunkach. Być może więc scenariusz Goldinga byłby całkiem realny.
Mimo to, przyglądając się dla odmiany Dwóm latom wakacji, trzeba przyznać, że scenariusz nie jest tak nieprawdopodobny, mówię tu tylko o relacjach społecznych, jak można by było sądzić. Jak powiedziałem wyżej, tutaj sytuacja była o tyle inna, że wszyscy znali się przed trafieniem na wyspę, a wspólne trudy doprowadziły bardziej do zatarcia się nierówności, niż do ich uwypuklenia. To zmienia nieco postać rzeczy, bo jak pokazuje między innymi psycholog ewolucyjny Paul Bloom, a zresztą nie tylko on, ważną siłą napędową zachowań moralnych jest empatia. Ta z kolei jest zawsze silniejsza w stosunku do tych ludzi, czy istot, które uważamy za członków własnej grupy. Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o prawidłowym ujęciu relacji my oni i właśnie to nie mogło wystąpić w przypadku bohaterów Goldinga. Oczywiście empatia też ma różne twarze i nie zawsze musi być pozytywna, jak uświadamiają psychologowie, ale to temat na inny wpis, lub dyskusję w komentarzach.
Podsumowując, powyżej starałem się skrótowo przeanalizować obie omawiane książki pod kątem psychologicznym, co sprawiło, że wpis przypomina raczej te z cyklu refleksje literackie, a nie wyzwanie czytelnicze. Mam jednak nadzieję, że kogoś to zaciekawi. Oczywiście temat nie jest wyczerpany i żeby to zrobić, należałoby włączyć w to jeszcze wiele koncepcji psychologicznych i filozoficznych. Nie zrobiłem tego, bo nie taki był też cel wpisu. Wiem jednak, że są tu tacy, którzy na temat psychologii mają wiedzę szerszą od mojej. Może więc skuszą się na jakąś dyskusję? 🙂
Ja teraz powiem tylko, że nie żałuję, że przeczytałem którąkolwiek z tych książek, choć nie sądzę, bym kiedyś do nich wrócił. Powieść Verne’a to fajna historia, nieco idealistyczna, spłycająca pewne relacje i schematyczna, jak to często bywa w opowieściach przygodowych dla młodzieży. Taki gatunek i do tego nie mam zastrzeżeń. Czyta się jednak dość dobrze i przyjemnie, mimo stosunkowo małej liczby dialogów. Mogłoby być więcej. Byłoby bardziej klimatycznie. Polecam jednak, jeśli ktoś lubi przygodówki i chce się odstresować przy czymś lekkim. Mi było to potrzebne po sesji. 😀
Jeśli zaś chodzi o Władcę much. No cóż. Nie jest to książka do poduszki. Są momenty grozy, okrucieństwa, generalnie tego wszystkiego, co wiążemy z ciemną stroną ludzkiej natury. Nie polecam osobom nadmiernie wrażliwym i szczerze mówiąc w ogóle nie wiem, czy komukolwiek polecam. Powieść miała prowokować do pewnych przemyśleń i może nawet prowokuje, ale mimo wszystko uważam, że pewne rzeczy pokazuje w bardzo zradykalizowany sposób. Czyta się dość ciężko i nie jestem pewien, czy jej przekaz jest na tyle wartościowy i odkrywczy, żeby to zrekompensować. U wielu historia może wzbudzić zapewne zgorszenie moralne, a w pewnym sensie też estetyczne, za to opisów typowo refleksyjnych, wyjąwszy wymowę całokształtu analizowaną powyżej, jest relatywnie niewiele.
Jest to jednak moja subiektywna opinia i oczywiście chętnie podyskutuję, jeśli ktoś ma inne odczucia.
Tym akcentem żegnam się z Wami, gratuluję wytrwałym, którzy doczytali do końca i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

17. M. Heller i J. Życiński – Dylematy ewolucji

Witajcie,
Czas na kolejne omówienie książki, tym razem jeszcze mniejsze, bo poświęcone tylko jednemu dziełu.
Dziełem tym jest książka autorstwa Michała Hellera i Józefa Życińskiego zatytułowana dylematy ewolucji.
Jest to publikacja akademicka i muszę przyznać, że od samego początku wzbudziła moje szczególne zainteresowanie, ponieważ łączy w sobie aspekty z zakresu dwóch dziedzin, którymi się interesuję, czyli filozofii i ewolucjonizmu.
Autorzy rozpatrują tu problem ewolucji z perspektywy filozofii nauki i trudno się dziwić, ponieważ sami reprezentują właśnie tę dyscyplinę filozoficzną.
Ciekawostką jest, że obaj są również księżmi, a jeden z nich, niestety już nieżyjący Józef Życiński, był nawet biskupem. Nie byłoby w tym oczywiście niczego dziwnego, gdyby nie fakt, iż tradycyjnie uważa się ludzi kościoła za związanych z raczej anty-ewolucjonistyczną wizją świata, podczas gdy i Heller, i Życiński są ewolucjonistami, choć oczywiście teistycznymi.
Inna rzecz, że dziś w debatach naukowych i filozoficznych rzadko już zestawia się kreacjonizm i ewolucjonizm jako nurty skrajnie przeciwstawne, a przynajmniej nie robi się tego w tak bezpośrednim sensie, jak przyjęło się powszechnie uważać. Dzieje się tak najprawdopodobniej dlatego, że i ewolucjonizm, i kreacjonizm stanowią współcześnie bardzo szerokie kategorie. W rezultacie kreacjonizmu nie redukuje się bynajmniej wyłącznie do kreacjonizmu biblijnego, podobnie jak darwinizm nie wyczerpuje całego spektrum znaczeniowego pojęcia ewolucjonizmu.
O tym wszystkim między innymi piszą autorzy omawianej publikacji. Przyglądają się oni historii sporu ewolucjonizmu i kreacjonizmu, broniąc stanowiska, zgodnie z którym konflikt ten pozostaje w gruncie rzeczy sztuczny, a u jego podstaw leży zbyt wąskie rozumienie pewnych terminów.
Ale treść Dylematów ewolucji nie ogranicza się jedynie do analiz przyrodniczo-religijnego ujęcia problematyki ewolucyjnej. Obaj naukowcy bardzo kompleksowo omawiają filozoficzne implikacje ewolucjonizmu i co ważne, ich rozważania mają silną podbudowę w naukach przyrodniczych. Przeczytamy więc tu o historii myśli ewolucyjnej od starożytności, po współczesność, o tym, jak naukowa wizja świata zmieniała się na przestrzeni historii, od Arystotelesa, poprzez fizykę newtonowską, aż do współczesnej fizyki kwantowej. Zapoznamy się z kosmologicznymi interpretacjami ewolucji, różnymi znaczeniami terminu ewolucja, a także możliwymi odpowiedziami na pytanie, jak można pojmować przypadkowość i konieczność w procesie ewolucyjnym, pojęcia tak ważne, a wzbudzające tyle filozoficznych emocji.
Ciekawym, w mojej opinii, aspektem tej pozycji jest wspomniana już po części ewolucja pojęcia ewolucji na przestrzeni kolejnych stuleci. Jeśli ktoś nigdy nie wiedział, czym w sumie różnił się Lamarckowski i darwinowski model teorii ewolucji, po lekturze Dylematów ewolucji będzie z pewnością rozumiał lepiej te różnice.
Interesujące wydaje się także przedstawienie samego Darwina opisanego tu nie tylko jako autora teorii doboru naturalnego, ale również jako człowieka borykającego się z pewnymi rozterkami światopoglądowymi. Nie był on bowiem, wbrew temu, co można przypuszczać, typem agresywnego, pewnego swych racji reformatora z okrzykiem eureka przeorganizowującego gruntownie metodologiczny porządek nauk przyrodniczych.
Na koniec tego wpisu trzeba jeszcze jasno powiedzieć, iż książka Hellera i Życińskiego nie jest podręcznikiem, a bardziej wybiórczym studium filozoficznego wymiaru problematyki ewolucyjnej. W związku z tym zawiera wiele pojęć, które choć ogólnie zdefiniowane, dają się lepiej pojąć, jeśli czytelnik dysponuje już jakąś wiedzą z zakresu filozofii przyrody, czy po prostu nauk przyrodniczych, takich, jak kosmologia.
Osobiście przyznam, że momentami sam się gubiłem przy lekturze, gdyż, o czym wielu z Was wiadomo, nie jestem mocny w przedmiotach ścisłych. To z kolei wychodziło w przypadku czytania o bardziej matematycznych aspektach teorii kosmologicznych.
Ogólnie jednakże pozycję uważam z wielu względów za wartościową i polecam ją wszystkim tym, których jakkolwiek interesuje problematyka ewolucji pojętej na poziomie metodologii i historii myśli.
Tym podsumowaniem żegnam się z wami i do następnego wpisu.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

12-16 – czyli kilka słów o Torze

Witajcie,
W poprzednim wpisie w tej kategorii powiedziałem, że w najbliższym czasie pojawi się kolejna recenzja, choć w tym kontekście to chyba nienajlepsze słowo, więc niech będzie komentarz. Klasycznych dzieł kultury raczej się nie recenzuje. Można za to ocenić je pod kątem moralnym, argumentacyjnym, ETC.
Dzisiaj zatem nadszedł czas, abym dokonał takiego komentarza w odniesieniu do pierwszych pięciu ksiąg starego testamentu.
Kto zna mnie chociaż trochę, ten wie, że dość chętnie wypowiadam się na tematy powiązane z naszą religią i że nie zgadzam się z wieloma jej tezami. Jako jednak, że chcę być uczciwy intelektualnie w stosunku do moich dyskutantów, postanowiłem zapoznać się źródłowo z Pismem Świętym. Oczywiście wiem, że potem czeka mnie jeszcze zapoznawanie Się z jakimiś opracowaniami z zakresu biblistyki, a to dla uchwycenia kontekstów interpretacyjnych. Zacząłem wszakże od źródeł.
Jak do tej pory, o czym już wspomniałem, zapoznałem się z pięcioksięgiem Mojżesza. Następne księgi przede mną, choć nie ukrywam, że póki co zrobiłem sobie przerwę w czytaniu.
Przejdźmy do samego pięcioksięgu.
Na początek uprzedzam, że wpis ten będzie dość krótki. Ograniczę się w nim bowiem jedynie do kilku uwag natury ogólnej.
Pierwsza uwaga dotycząca samego stylu jest taka, że przebija z niego bardzo duży patetyzm. Naturalnie wynika to ze specyfiki dzieła i z okresu jego powstania, ale nie da się ukryć, że gdy współczesny czytelnik czyta po raz któryś sformułowania w stylu. Tak rzekł Pan do Abrahama, a Abraham dopełnił wszystkiego, co Pan mu nakazał i tak dalej, może to być dla niego męczące.
Zostawmy jednak ten wątek i przejdźmy do bardziej szczegółowych spostrzeżeń.
Tym, co uderzyło mnie Dość szybko, jest częstotliwość, z jaką Bóg mówi o rozmnażaniu się, praktycznie przy każdym swoim błogosławieństwie.
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się. To zdanie odmienia się zwłaszcza w pierwszych księgach pięcioksięgu praktycznie przez wszystkie przypadki. Wygląda na to, że to rozmnażanie jest czymś absolutnie najważniejszym i fundamentalnym. Znowu. Wiadomo. Inne czasy, inny system wartości, inne priorytety, inne postrzeganie człowieka, ale jako człowiekowi XXI wieku, wydaje mi się to posunięte aż do przesady, choć na pewno i dziś są ludzie, którzy dzieci traktują jako boże błogosławieństwo.
Idźmy dalej.
Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, były porozsiewane tu i tam niespójności logiczne. Oczywiście dzisiaj nie byłyby już one raczej problemem, ze względu na mniej, czy bardziej metaforyczne odczytanie Pisma świętego. Ja sam wychwytywanie ich traktowałem jako zabawę intelektualną, choć przyznaję, że kreacjonistom biblijnym biorącym cały przekaz dosłownie mogłyby nastręczyć trudności. Tu ograniczę się do wskazania dwóch przykładowych nieścisłości. Pierwsza nasuwa się, jeśli czytając księgę wyjścia zastanowimy się nad opisem plagi z zamianą wody w krew.
Mamy tam powiedziane mniej więcej coś takiego, że Bóg zamienił w krew wodę w nilu i wszystkich pomniejszych zbiornikach, a cofnął to dopiero po domniemanej skrusze faraona i wstawiennictwie Mojżesza.
Do tej pory wszystko wydaje się spójne, ale… No właśnie. Mamy powiedziane, że w trakcie trwania plagi kapłani egipscy również dokonali zamiany wody w krew i tu mamy już logiczny zgrzyt. Na logikę nie mogli już nic zamienić, bo wszystko było zamienione.
Kolejna taka sprzeczność, choć może nie tak trudna do przezwyciężenia pojawia się w późniejszych księgach, kiedy Bóg przedstawia Izraelitom swój kodeks. Mówi tam, że za nieposłuszeństwo kary spadną na ludzi do któregoś pokolenia. Tak samo mówi, że będzie błogosławił tym prawym do któregoś pokolenia. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, pomijając oczywiście pytanie, czy sprawiedliwość, w ramach której każe się kogoś za grzechy przodków rzeczywiście jest sprawiedliwością.
Poza tym jednak wydaje się, iż napotykamy tu kolejną aporię. Wszystko pozostaje klarowne, jeżeli tylko założymy, że w kolejnych pokoleniach ci grzeszni i ci uczciwi nie przeplatają się między sobą z odpowiednio dużą częstotliwością. A teraz wyobraźmy sobie sytuację, że mamy jakiegoś grzesznika, albo sprawiedliwego. Zgodnie z kodeksem powinien on mieć zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak dla iluś następnych pokoleń. Załóżmy jednak, że dajmy na to w trzecim pokoleniu od tego grzesznika, czy sprawiedliwego pojawia się osoba o całkowicie przeciwstawnych cechach. Zgodnie z kodeksem ją i następne pokolenia powinno spotkać coś zupełnie przeciwnego, niż by wynikało z poczynań jego przodka. Cały ambaras w tym, że te dwie linie nakładają się. I co zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście z całego dylematu można łatwo wybrnąć, mówiąc, że dana linia ma zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak, o ile pozostanie wierna określonej postawie, ale takie sformułowanie musiałoby paść.
Cóż. Właśnie takie są logiczne następstwa rozciągania pojęcia sprawiedliwości poza ludzi, w stosunku do których powinno się ją w danym przypadku egzekwować.
Zbliżając się do końca tego bardzo pobieżnego komentarza, muszę jeszcze raz podkreślić zatopienie pięcioksięgu w kulturze, która go wydała. Na każdym kroku widać ujęcie sprawiedliwości rozumianej bardzo starożytnie i krwawo, choć oczywiście w kodeksie znajdują się także przykazania bardzo właściwe także z dzisiejszej perspektywy, na przykład przykazanie miłości bliźniego.
Obok niego mamy jednak do czynienia z patriarchatem, całkowitym uprzedmiotowieniem zwierząt, których krew leje się strumieniami, a także dość wyraźnym napiętnowaniem wszelkiej inności jako wady, czy niedoskonałości.
Mam tu na myśli między innymi niepełnosprawnych, którym nie wolno było, o ile dobrze pamiętam, składać własnoręcznie ofiar na ołtarzu Pana, ponieważ ciążyła na nich niedoskonałość. Kolejna rzecz, która z dzisiejszego punktu widzenia stawia
Pod znakiem zapytania starotestamentową sprawiedliwość, obok choćby skazywania na śmierć przez ukamienowanie innowierców, którzy nie daj Boże próbowaliby przekonać kogoś do swojej wiary.
Na zakończenie, czytając zwłaszcza księgę wyjścia, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Bóg w pewnym sensie bawi się swoją wszechmocą, nie mając na względzie ani dobra Egipcjan jako ludzi, ani nawet Izraelitów. Wydawało się, że jedynym jego celem było znalezienie pretekstu do pokazania swojej potęgi.
Jak bowiem inaczej wytłumaczyć jego działania, w których dręczył plagami Egipcjan, mimo, że jak przyznawał, sam czynił serce Faraona twardym i nieustępliwym, żeby nie wypuszczał Izraelitów z Egiptu.
Podsumowując, zdaję sobie sprawę, że powyższe uwagi są bardzo ogólnikowe i subiektywne. Chętnie też podyskutuję w komentarzach, a może nawet ktoś wyprowadzi mnie z błędu w jakiejś kwestii.
Ja ze swojej strony chcę tylko zaznaczyć, że oczywiście zdaję sobie sprawę z ryzykowności podejmowania się krytyki aksjologicznej danego tekstu z perspektywy innej kultury i realiów, niż te, w których powstał.
Zdaję sobie sprawę z przepaści światopoglądowej między starożytnością, a XXI wiekiem, dlatego nie krytykuję nawet tamtych ludzi za ich przekonania, a raczej system, którego antropocentryzm przyczynił się zdaniem wielu myślicieli do powstania niezbyt chwalebnych ruchów na przestrzeni historii, ale to całkiem odrębny temat.

Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

6-11, czyli mitologicznie

Witajcie,
Dawno tu nic nie pisałem, ale to bynajmniej nie znaczy, że przestałem czytać. Wręcz przeciwnie. Po prostu ostatnio miałem dużo zajęć związanych z sesją i nie tylko, a poza tym wiadomo, przez chwilę blogi były zawieszone. Teraz jednak wracam do swojego wyzwania czytelniczego. Trochę książek mi się nazbierało, ale że Reprezentują one różne działy tematyczne, postanowiłem rozbić ich omówienie na parę wpisów. Dziś, jak wskazuje tytuł, mitologicznie. Przeczytałem ostatnio trochę książek o mitologiach, trzymając się mojego założenia, że chciałbym zapoznać się nieco bliżej z wierzeniami ludów starożytnych. Wśród zaliczonych przeze mnie pozycji znalazły się Mitologia nordycka Neila Gaimana, Mitologia starożytnej Italii Aleksandra Krawczuka, Z dawnych wierzeń indyjskich Eligiusza Kluby, Mitologia starożytnego Egiptu Jadwigi Lipińskiej i Marka Marciniaka, Drzewo: mity słowiańskie i inne opowieści Łukasza Wierzbickiego oraz Dar totemów: baśnie indiańskie Vladimira Hulpacha.
Zacznijmy zatem od początku listy. Zanim przejdę do samego opisu książek, chciałbym zaznaczyć, że można całą ich pulę podzielić na dwie części. Jedna część to opracowania naukowe dotyczące poszczególnych mitologii, druga zaś to dzieła stanowiące zbiór samych mitów i podań, choć oczywiście przedstawionych bardziej współczesnym językiem.
Do tej drugiej kategorii należą książki Neila Gaimana, Vladimira Hulpacha, oraz Łukasza Wierzbickiego. Cóż mogę powiedzieć o tych pozycjach.
Generalnie wywarły na mnie pozytywne wrażenie. Jeśli chodzi o Gaimana, to podobał mi się bardzo styl tego autora. Po pierwsze we wstępie skraca on dystans między sobą, a czytelnikiem, zwracając się bezpośrednio do odbiorców, a następnie opisuje w paru zdaniach historię swojego zainteresowania tematem, które doprowadziło do powstania książki. Czyni to przy tym swobodnie, bez zbędnej oficjalności. Potem następuje główna część książki, gdzie Gaiman dokonuje wyboru mitów nordyckich, sygnalizując jednocześnie, że jest to właśnie tylko wybór tych, które on subiektywnie uznał za ważne i ciekawe. Tym, co mnie osobiście podobało się bardzo, była narracja samych mitów utrzymana w stylu opowiadań epickich. Opisywani Bogowie byli bohaterami historii przedstawionych na zasadzie opowieści fantasy, z użyciem podobnego języka i trzecioosobowego narratora. Sprawiało to w mojej ocenie, że łatwo było wczuć się w klimat przedstawianych wydarzeń bez konieczności marnowania energii na przebijanie się przez archaiczne sformułowania. Nietrudne wydawało się również utożsamienie się z bohaterami, którzy mieli ludzkie cechy pomimo swojej boskości.
Kolejna rzecz, którą oceniam tu na plus to zdecydowanie humor sytuacyjny, przejawiający się najczęściej w sposobie wypowiedzi narratora oraz oczywiście w dialogach między postaciami. Wszystkie te atuty samej książki podkreślał lektor, w tym przypadku Zbigniew Zamachowski, którego interpretacja zdała tu w stu procentach egzamin. Ostatecznie więc zdecydowanie polecam tę książkę. No dobrze. Przejdźmy teraz do kolejnych pozycji, a konkretniej do Drzewa: mitów słowiańskich i innych opowieści.
Tutaj nieco krócej. Podobnie, jak w przypadku mitologii nordyckiej, tak i tu narracja była utrzymana w klimacie opowieści, ale innego rodzaju. O ile u Gaimana mieliśmy do czynienia ze współczesnym językiem, o tyle tu język był stylizowany na staropolski, a wszystkie historie miały coś z Gawendy przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Momentami też zbliżały się do eposu, czy baśni w sposobie opisu na przykład wędrówek bohaterów.
Wszystko dawało efekt bardzo klimatyczny, tym bardziej, że zrobiono z tej książki słuchowisko.
Ostatnią pozycją, którą mogę zaliczyć do sfabularyzowanych, jest Dar totemów: baśnie indiańskie autorstwa Vladimira Hulpacha. Tu znowu inny typ narracji: nie Gawenda, nie typowa epicka opowieść fantasy, ale opowiastki w stylu bajek ludowych. Wrażenie bajkowości w przypadku tej książki powiększa fakt, że wiele z podań jest przedstawionych z perspektywy zwierząt. Taka kultura i takie wierzenia. Jeśli jednak ktoś nie lubi takiej bajkopodobnej narracji, nie polecam. Ogólnie jednak dzieło oceniam pozytywnie. Czyta się szybko i przyjemnie, na swój sposób klimatycznie, a to również za sprawą lektora, którym jest Krzysztof Banaszyk.
Z książki można dowiedzieć się, jak niektóre plemiona indiańskie tłumaczyły sobie niegdyś pojawienie się słońca i księżyca, zjawiska tęczy, czy przybycie ludzi na Ziemię.
Dobrym zabiegiem jest również opatrzenie tytułu każdego mitu informacją o tym, od jakiego plemienia mit pochodzi, na przykład Powstanie świata: Czirokezi.
Czas przejść do drugiej kategorii, czyli do opracowań naukowych.
W takiej formie napisane zostały przeczytane przeze mnie mitologia starożytnego Egiptu, Mitologia starożytnej Italii, a także Z dawnych wierzeń indyjskich.
Zdecydowanie najgorsze wrażenie wywarła na mnie Mitologia starożytnej Italii. Nie mówię, że ta pozycja w ogóle mi się nie spodobała. Pewne tematy, bóstwa, były opisane całkiem ciekawie, ale jak dla mnie zbyt dużo miejsca było poświęconego nie stricte bóstwom, a na wpół legendarnym herosom, takim jak Eneasz. Może by to było nawet ciekawe, ale nie wiem w sumie dlaczego mnie odrzuciło, morze kwestia sposobu opisu, może zbyt monotonnego lektora. Dużo miejsca zabiera też omówienie źródeł historycznych, które zachowały wiedzę o mitologii staro-italskiej. Nie mówię, że to zdecydowany mankament tej publikacji. Trochę też wynika z jej charakteru. Zdaję jednak sobie sprawę, że dla wielu odbiorców, zwłaszcza niezwiązanych akademicko z filologią, czy historią literatury, słuchanie o życiu Św. Augustyna, czy Wergiliusza i o tym, jak z ich dzieł można wyłuskać informacje na temat italskich wierzeń, okaże się zapewne nużące.
Idźmy dalej. Mitologia starożytnego Egiptu. Ta książka również jest sprawozdaniem historycznym, lecz oceniam ją łaskawiej, niż poprzednią pozycję. Jest napisana całkiem ciekawie, opisuje kształtowanie się wierzeń egipskich, istotę ich odrębności od folkloru europejskiego, czy szczegółowiej antycznego, prezentuje wiele konkretnych mitów egipskich wyjaśniających naturę i powstanie świata wraz z ich interpretacjami, a w końcu zdaje sprawę z różnorodności mitów w kolejnych okresach i rejonach Egiptu. Mankamentem jest znowu lektor, który czyta może nie całkiem bezpłciowo, ale też jak dla mnie zbyt statycznie. Ogólnie jednak książkę polecam, tym bardziej, że na jej końcu znajduje się wartościowy słowniczek zawierający wyjaśnienia używanych w publikacji pojęć.
No i na zakończenie, Z dawnych wierzeń indyjskich.
Tutaj nie napiszę wiele, ale tak, jak w przypadku dwóch poprzednich pozycji mój entuzjazm był ograniczony, tu mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że książka warta przeczytania. Znowu opracowanie naukowe, ale napisane bardzo interesująco. W sposób uporządkowany i ciekawy opisuje ewolucję hinduizmu i okoliczności tej ewolucji. Dowiemy się stąd najważniejszych rzeczy na temat świętych pism hindusów oraz tego, jak te pisma są interpretowane przez indologów, ale również hinduskich filozofów. Przeczytamy, jak w łonie hinduizmu narodził się buddyzm, czym przyciągnął ludzi i czemu zwłaszcza na początku swojego istnienia był uważany za herezję. Olbrzymim atutem było jak dla mnie holistyczne opisanie całego hinduizmu włącznie z jego bóstwami, najważniejszymi rytualnymi obrzędami, nakazami i zakazami, jak również filozoficznymi założeniami.
To lektura, którą z pewnością mogę rekomendować.
Trzeba też powiedzieć, że po raz kolejny dodatkowym atutem był lektor. Jakkolwiek był to bardziej lektor filmowy, niż aktor, a przynajmniej ja go tak kojarzę, w tym konkretnym przypadku przeczytał to dobrze, w każdym razie moim zdaniem
Tym sposobem zamknęliśmy przegląd przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie książek dotyczących mitologii. Na dniach spodziewajcie się nowych recenzji, a tym czasem zapraszam do komentowania i do następnego wpisu.

Kategorie
Okolicznościowo

LGBT to nie ludzie. To ideologia, czyli parę przemyśleń na temat bieżących wypowiedzi politycznych

Witajcie,
Zazwyczaj nie wypowiadam się na tematy jakkolwiek powiązane z polityką i dobrze mi z tym. Nie interesuje mnie to, a poza tym nie czuję się wystarczająco kompetentny, żeby prowadzić rozległe debaty. Dziś jednak zrobię wyjątek, bo nie ukrywam, że narracja zbudowana wokół tematu LGBT oraz uczynienie z tej narracji narzędzia w walce wyborczej dość mocno mnie poruszyły. Nie twierdzę, że pewne tematy związane z tym środowiskiem, jak na przykład adopcja dzieci przez pary homoseksualne nie może być przedmiotem żadnej dyskusji. Nie będę się też na ten temat tu rozwodził, bo nie taki jest cel wpisu, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, chętnie podyskutuję w komentarzach. Tu powiem tylko, że tego typu dyskusje powinny przebiegać na odpowiednim, merytorycznym i zapewniającym poszanowanie obu stronom poziomie, a także na gruncie, który pozostaje neutralny politycznie.
Mimo to w moim odczuciu jedna kwestia nie powinna podlegać żadnej debacie, a mianowicie taka, że wszyscy jesteśmy ludźmi i jako tacy posiadamy pewną godność gwarantowaną przez prawa człowieka i nie powinno się jej nikomu odbierać.
Właśnie chyba wokół tej godności rozpętała się największa burza wywołana paroma zdaniami wypowiedzianymi przez obecnego prezydenta i paru jego współpracowników. LGBT to nie ludzie. To ideologia. To zdanie odmieniane przez wszystkie przypadki słyszy się w mediach obecnie bardzo często. Towarzyszy mu za zwyczaj parę innych twierdzeń, których sens sprowadza się do tego, że w szkołach ideologizuje się dzieci, że jest to analogiczne do komunizmu. Można również usłyszeć uroczą etykietkę, czyli hasło neobolszewizm.
W dalszej części tego wpisu chciałbym to troszeczkę uporządkować i przeanalizować filozoficznie, oczywiście na miarę moich skromnych możliwości.
Zacznijmy od definicji samego pojęcia ideologii, ponieważ wydaje się, że słowo to, choć tak często i chętnie używane, nadal pozostaje mętne dla wielu osób.
Parafrazując Antoniego B. Stępnia, a konkretniej sformułowanie zawarte w jego książce zatytułowanej Wstęp do filozofii, ideologia jest to doktryna postępowania danej Grupy społecznej podyktowana interesem tej grupy.
Już na tym etapie pojawia się pierwszy problem związany w mojej opinii ze wspomnianymi powyżej wypowiedziami politycznymi. Problemem tym jest fakt, iż ideologia pojęta z perspektywy nauk społecznych to bardzo szerokie pojęcie, z którego definicji nie wynika wprost szkodliwość społeczna. Każdy przecież ma swoje interesy i każdy w naturalny sposób dąży do tego, aby je respektowano. W tej optyce ideologią można nazwać wszystko, wspieranie określonych modeli rodziny, konserwatyzm, liberalizm, wegetarianizm i wiele innych rzeczy.
Widzimy mimo to na co dzień, że ruchy te, jakkolwiek pozostają przedmiotem debat politycznych i społecznych, nie muszą implikować szkodliwości. Powiedziałbym wręcz, nie dokonując w tym względzie żadnego wiekopomnego odkrycia, że obiektywna szkodliwość stanowi tu granicę dopuszczalności obowiązywania określonych doktryn.
Doktryna staje się ideologią w pejoratywnym sensie dopiero wtedy, gdy z racji jej przyjęcia wynikają obiektywne szkody dla pozostałej części społeczeństwa i gdy doktryna ta jest narzucana siłą pozostałym członkom społeczności muszącym się do niej dostosować.
Tak ja rozumiem ten problem i wydaje mi się, że rozumienie to wynika, przynajmniej po części, z opisywanych przeze mnie na tym blogu przy innej okazji granic tolerancji.
Niestety w powszechnej świadomości słowo ideologia funkcjonuje zazwyczaj wyłącznie w znaczeniu wysoce pejoratywnym, a to jak sądzę za sprawą rozmaitych wydarzeń historycznych z XIX oraz XX wieku.
Mówię niestety, ponieważ sprawia to, iż za pomocą terminu ideologia bardzo łatwo jest wzbudzić społeczny niepokój, spowodować, że na określoną grupę będącą zwolennikami pewnej doktryny będziemy patrzeć z nieufnością, albo nawet niechęcią. Oczywiście w teorii same teorie z zakresu nauk społecznych należy odróżnić od ludzi je wyznających, lecz w praktyce jak wiadomo nasze przekonania definiują nas samych i z tej przyczyny linia obrony przyjęta przez prezydenta i jego współpracowników w obliczu oskarżeń o homofobię wydaje się słaba, nawet jeżeli spójna czysto logicznie.
I tu właśnie upatrywałbym jednej z największych nieuczciwości, jakich dopuszczono się w całej tej narracji.
Skojarzenie LGBT z ideologią, a następnie z komunizmem, czy neobolszewizmem na jakimkolwiek poziomie jest moim zdaniem chwytem perswazyjnym przerzucającym podświadomie na LGBT cały negatywny ładunek emocjonalny, jaki pociąga za sobą termin ideologia w powszechnym rozumieniu.
Jest to nieuczciwe, ponieważ od razu ustawia tych ludzi na pozycji podejrzanych, na którą przecież sobie nie zapracowali.
Kolejny problem, który chciałbym tu wypunktować to kwestia poprawności utożsamiania LGBT z doktryną społeczną.
Można się zastanawiać, czy doktryna może mieć swoje korzenie w biologicznych uwarunkowaniach, czy musi być jedynie konstruktem społecznym, choć przyznaję, że zwłaszcza przy niektórych rozumieniach kultury drugie ujęcie mogłoby być nieco problematyczne.
W każdym razie wydaje się, że z wypowiedzi pana prezydenta przebija nie wprost wniosek, iż doktryna, ideologia, jest konstruktem społecznym, a w takim razie raczej słabo będzie się odnosić do LGBT, skoro ich uwarunkowania mają podłoże naturalne, czego oczywiście przeciwnicy tego ruchu nie chcą roztropnie przyznać.
Na zakończenie tego wywodu chciałbym odnieść się jeszcze do słów wypowiedzianych przez posła Czarnka, gdzie twierdził on, że, tu parafrazuję, dawno już zostało pokazane, że ludzie LGBT nie są normalni. W tym miejscu chcę postawić tylko jedno retoryczne pytanie. Jakie jest kryterium normalności. Nie mówię oczywiście o skrajnościach z jakimi możemy mieć do czynienia w zakładach karnych, czy psychiatrycznych, ale o codziennym życiu.
Gdzie możemy przeprowadzić linię demarkacyjną pomiędzy normalnością, a nienormalnością. Przecież każdy z nas jest indywiduum, ma niepowtarzalne cechy osobowości, temperament, przyzwyczajenia, dążenia. Oczywiście istnieje pewien ogólny zbiór cech preferowany przez konkretne kultury, prawo, etykietę, ale przecież poza zachowaniami sankcjonowanymi prawnie każdy z nas ma inne cechy, wartości i to właśnie decyduje o naszej indywidualności, ale czy o nienormalności? Śmiem wątpić. Bardzo fajnie pokazał to Lem w Solaris, podkreślając, że przy odpowiednio szerokim ujęciu nienormalności każdy z nas byłby nienormalny, chociażby ze względu na nigdy nie wyartykułowane myśli. Widać zatem, że pojęciem nienormalności nie można zbyt Chojnie szafować.
Podsumowując, Pisząc ten wpis chciałem podzielić się z Wami swoimi odczuciami dotyczącymi powyższego tematu. Prywatnie powiem, że jest mi przykro, po pierwsze dlatego, że określone grupy ludzi uprzedmiotawia się jako mięso do armat wyborczych, po drugie zaś dlatego, że moim zdaniem z premedytacją używa się mętnych pojęć, mówiąc do ludzi, którzy nie posiadają humanistycznego wykształcenia. W efekcie ludzie ci mogą zinterpretować wysyłane do nich komunikaty tak, jak mają one być zinterpretowane z punktu widzenia nadawcy. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że coraz więcej ludzi będzie dochodzić do wniosku, że tolerancja jest fundamentem większych społeczności. Nie ze wszystkim musimy się zgadzać, ale jeśli nie potrafimy żyć ze sobą, powinniśmy przynajmniej umieć żyć obok siebie. Wydaje mi się, że jeśli to zrozumiemy, nie będzie mieć miejsca ani ideologizacja, ani dyskryminacja, ponieważ nikt nie mówi, że jeden model rodziny ma zastąpić drugi. Chodzi tylko o to, żeby każdy miał wybór.
Tymi przemyśleniami żegnam się z wami. Niezmiennie czekam na inspirujące komentarze i do następnego wpisu

Kategorie
Statusy

Status 9 czerwca 2020

Najlepszym przyjacielem jest ten, kto nie pytając o powód smutku, potrafi sprawić, że znów wraca radość. ( Jan Bosko)
Witajcie,

Dzisiejszy wpis jest poniekąd skutkiem tego, że od wstawienia Tu poprzedniego statusu minęło sporo czasu. Głównie jednak zmiana ta wynika z dzisiejszej daty. Dziewiątego czerwca bieżącego roku wypadł dzień przyjaciela. Zapewne niewiele osób miało tego świadomość. W końcu codziennie obchodzimy dzień czegoś, a poza tym coś takiego jak prawdziwa przyjaźń pielęgnujemy latami i zazwyczaj nie trzeba słów wypowiedzianych raz w roku, żeby przyjaciel wiedział, że jest przyjacielem.
To prawda, ale mimo wszystko uważam, że pokazanie komuś drobnym gestem, że o nim myślimy, nadal może być dla niego przyjemne, choć pozostaje jedynie małym dodatkiem do całokształtu.
Podczas tych parudziesięciu lat swojego życia, poznałem wiele osób, ale jak to zazwyczaj bywa, ściślejsze relacje zawiązałem zaledwie z kilkoma z nich. Niektóre trwają już od bardzo długiego czasu, inne uległy przewartościowaniu, ale w każdej z tych paru relacji odnajduję ten szczególny rodzaj porozumienia, który mówi mi, że jest to coś więcej, niż tylko powierzchowna znajomość. Każda z nich daje mi wiele radości, motywacji i każda jest niepowtarzalna, ale tym, co je łączy, jest silne przekonanie, że mogę na te osoby liczyć i na nich polegać. Mam też nadzieję, że one posiadają podobne odczucia.
Z tego miejsca chciałbym jeszcze raz podziękować tym paru osobom za to, że są, bo jak dobrze zauważył jeden z pisarzy, największym darem, jaki możemy dostać od przyjaciela jest jego obecność.
Tą parafrazą, której sens stanowi chyba sedno mojego nowego statusu, żegnam się z wami, życząc Wam dobrej nocy.
Do następnego wpisu

EltenLink