Kategorie
z życia

O biegówkach, rejestratorach i niewidzialnych przyjaciołach. Nie. To nie tak. Jeszcze nie zwariowałem

Witajcie,
Niedawno obiecałem Wam, że odświeżę kategorię poświęconą mojemu życiu codziennemu. Wypada więc się z tego wywiązać, a okoliczność, że teraz powinienem pisać którąś z czterech rzeczy na uczelnię, tudzież przygotowywać którąś z trzech prezentacji ustnych, tylko ułatwiła mi podjęcie decyzji. Nie ma przecież lepszej motywacji, niż wola znalezienia pretekstu, żeby nie robić czegoś, co w sumie zrobić się powinno, ale nie bardzo się chce. Przechodząc do głównej części wpisu, powiedziałem Wam, że trochę się ostatnio u mnie działo. Żeby to opisać, trzeba cofnąć się do lutego, konkretnie do szesnastego dnia tego miesiąca. Tego dnia rozpoczął się pierwszy z dwóch wyjazdów, które mimo pandemicznych realiów udało mi się odbyć w ostatnim czasie. Generalnie wycieczka ta wynikła dość spontanicznie. Napisał do mnie człowiek z fundacji Ari Ari, w której projektach online uczestniczyłem w zeszłym roku. Zapytał, czy przypadkiem nie byłbym zainteresowany wyjazdem w Beskid niski, oczywiście w małej kilkuosobowej grupce. Mieliśmy pojechać do Zawadki Rymanowskiej i spędzić cztery dni w jednej z tamtejszych agroturystyk. O co dokładnie chodziło. Z fundacją skontaktował się reżyser filmów dokumentalnych, który kręcił dokument o rodzinie prowadzącej tamto gospodarstwo. Do ujęć potrzebował ludzi, którzy byliby po prostu gośćmi agroturystyki. Dostaliśmy więc jako uczestnicy propozycję, żeby pojechać tam i zgodzić się na wykorzystanie naszego wizerunku. W zamian mieliśmy opłacony cały pobyt plus możliwość skorzystania ze wszystkich dostępnych w agroturystyce atrakcji. Dodatkowo, co osobiście uważam za fajny akcent, mogłem też zabrać osobę towarzyszącą w charakterze przewodnika, która jechała normalnie na prawach uczestnika. Pojechałem na wycieczkę z Agnieszką, o której wspominałem kilka wpisów temu w kontekście zielonych słoni. Z całego wyjazdu najbardziej męcząca była sama podróż. Najpierw pociągiem z Gdyni do Warszawy, potem busem z Warszawy do Krosna, a na końcu z krosna odbierał nas samochodem nasz gospodarz. Do Zawadki stamtąd było jakieś czterdzieści minut drogi. Łącznie byliśmy w trasie dosłownie cały dzień, ale opłaciło się. Z pewnością długo będę wspominać ten wyjazd. Można powiedzieć, że to mój taki niezamierzony prezent urodzinowy. A co robiliśmy na miejscu? Każdego dnia coś innego. Pierwszy dzień po śniadaniu zaczęliśmy od własnoręcznego wyrabiania chleba. Było to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie i nawet można było się zmęczyć, ale tak pozytywnie. Ten, kto miał kiedyś możliwość mieszania zaczynu na pewno wie, co mam na myśli, kiedy mówię o zmęczeniu, zwłaszcza ręki, którą się miesza. Było jednak też przy tym sporo zabawy i śmiechu. Tego samego dnia uczestniczyliśmy w warsztatach lepienia w glinie. Jak się dowiedzieliśmy, nasz gospodarz miał profesjonalną pracownię wytwarzania glinianych wyrobów. Każdy po warsztatach mógł również zabrać na pamiątkę swój wytwór, który do czasu naszego wyjazdu z Zawadki został wypalony. Większość osób wylepiła sobie jakieś naczynia, ale ja byłem oryginalny i pozostałem przy tym, czego wylepianie najlepiej mi wychodzi, czyli przy figurkach: różnych postaciach i zwierzętach. Nie byłbym sobą, gdyby wtedy nie powstał żaden dinozaur. Powstał, konkretnie brachiozaur, a oprócz tego wykonałem postać narciarki dla mojej mamy i lisa dla najlepszej przyjaciółki. Oczywiście figurki nie były przypadkowe. Dzień zakończyliśmy wizytą u zwierząt gospodarskich, czyli w tym przypadku owiec i gęsi. Gęsi były bardzo charakterne i często zabierały głos. W pewnym momencie stwierdziłem nawet, że zupełnie tak, jak moja babcia. 😛
Drugi dzień, o ile dobrze sobie przypominam, rozpoczęliśmy od kuligu. Fajne doświadczenie. W naszej pamięci pozostał również pan powożący kuligiem. Nawet nie wie, ile śmiechu nam dostarczył. Był to taki typowy góral. Nie zapomnę, jak jedna uczestniczka zrobiła sobie z nim zdjęcie na koniec kuligu, a on NATO. Ach. Tylko zdjęcie? A ja myślałem, że my się całować będziemy. 😀 Cóż. Incydent ten stał się asumptem do wielu późniejszych żartów, które towarzyszyły nam do końca wyjazdu, tym bardziej, że Pan Jan dodał jeszcze, że gdyby wiedział, to by się lepiej ubrał. Chyba nawet wspomniał coś o jakimś garniturze. 😀
W drugiej części dnia wszyscy chętni mogli wziąć udział w masarzu metodą Bowena. Wykonywała go nasza gospodyni, która z wykształcenia była fizjoterapeutką. Chcąc Wam opisać ten masarz, mogę powiedzieć tyle, że jest to w gruncie rzeczy rodzaj masarzu powięziowego, ale bardzo subtelny. Osoba masująca wykonuje rękami bardzo delikatne ruchy na ciele masowanego i w ten sposób pobudza różne partie nerwów i mięśni. Było to dla mnie ciekawe przeżycie, bo z natury lubię doświadczać nowych rzeczy.
Trzeciego dnia miałem okazję po raz pierwszy w swoim życiu jeździć na biegówkach. Trzeba było widzieć, ile razy się przewracałem, ale w końcowej fazie szło mi już coraz lepiej. Serio. 😀
Tu wartą odnotowania wydaje się historia z niewidzialnym przyjacielem, czy ściślej rzecz biorąc, przewodnikiem. Otóż jedna z uczestniczek, mimo, że była również niewidoma, bardzo pewnie poruszała się na swoich biegówkach, włącznie z płynnym skręcaniem. Wszyscy widzący, którzy ją obserwowali, mówili, że świetnie sobie radzi i jest bardzo zdecydowana w swoich ruchach. Skąd była ta pewność siebie? Zagadka rozwiązała się dopiero później. A było to tak. Beata, Bo tak właśnie miała na imię owa uczestniczka, poruszała się z taką pewnością, ponieważ przez cały czas kierowała się za osobą jadącą przednią. Tak przynajmniej jej się wydawało. Okazało się jednak, że źródłem odgłosów, które Beata wzięła za życzliwego przewodnika z przodu były jej własne narty. Tak oto, dzięki wsparciu niewidzialnego towarzysza, Beata z niezachwianą pewnością siebie przebyła na biegówkach sporą część trasy. To również przyjęło się jako żart wyjazdu i zostało wpisane do księgi gości w agroturystyce jako anegdota. Ja z kolei stwierdziłem, że na miejscu Beaty brałbym się za tego niewidzialnego przewodnika, a odpuścił sobie Pana Jana. Słowo wyjaśnienia. To właśnie Beata robiła sobie z Panem Janem zdjęcie. 😀
Pod wieczór złożyliśmy wizytę konikom polskim. Bardzo przyjemne oswojone stworzenia. Szczególnie jedna klacz wyraźnie sobie mnie upodobała i często do mnie podchodziła. 😀
Niestety dla niej, nasze gusta okazały się nieco rozbieżne. 😀
Tak oto dotarliśmy do końca wyjazdu. Czwartego dnia po śniadaniu wracaliśmy do domów. Wiele miłych wspomnień jednak zostało, a i dokument, któremu w gruncie rzeczy zawdzięczamy wyjazd, czeka na obejrzenie. Na koniec muszę jeszcze napisać parę słów o atmosferze w agroturystyce. Była otwarta i cudowna. Można było się poczuć praktycznie jak u rodziny. Gospodarze byli bardzo bezpośredni i spędzali z nami dużo czasu. Poza wszystkim, byli ciekawymi ludźmi. Wykształcili się chyba w Warszawie, ale już wiele lat temu stwierdzili, że duże miasto nie dla nich i postawili na kontakt z naturą. Bardzo mi się też podobało, jak wychowywali dzieci w duchu dużej otwartości, tolerancji i empatii. Pamiętam, jak raz szedłem do jadalni, a wiadomo, w takich miejscach jadalnia to duża przestrzeń z porozstawianymi ławami, czyli teren trudny dla niewidomych. Trochę się zgubiłem. Wtedy podszedł do mnie najmłodszy syn naszych gospodarzy mający może trzy, cztery lata i powiedział, zaprowadzę cię do Twojej ławki. No i rzeczywiście zaprowadził. Bardzo kontaktowa była też jego starsza siostra ucząca się już w liceum. Spędzała z nami dużo czasu i znaleźliśmy wspólny język.
I jest jeszcze jedna rzecz, o której nie mogę nie napisać. Jedzenie. To było coś pysznego. Akurat dobrze trafiłem ze swoim ograniczaniem mięsa, bo dużo było potraw wegetariańskich, choć oczywiście mięsne były również. Do dzisiaj pamiętam wegetariański pasztet z grzybów, coś na kształt nutelli z orzechów i daktyli, a pierogi ruskie w tamtym wydaniu były bezwątpienia najlepszymi pierogami ruskimi, jakie do tej pory jadłem.
Tak oto wyglądał wyjazd w Beskid Niski.
Teraz napiszę kilka słów o drugim wyjeździe, choć nie będę się aż tak rozpisywał. W pierwszej połowie marca byłem mianowicie na szkoleniu z zakresu tyflo-informatyki, które sponsorowało swoim niewidomym studentom UG. Na początku nie wiedziałem, czy jechać, ale ostatecznie stwierdziłem, że jak wszystko jest finansowane, to czemu nie. Szkolenie odbywało się w Kielcach w ośrodku Medison. Ze względu na obostrzenia pandemiczne, w szkoleniu brały udział tylko dwie osoby. Ja i jeszcze jedna znajoma z UG. Program szkolenia był zindywidualizowany i dostosowany do potrzeb. Uczyliśmy się tego, czego chcieliśmy się uczyć. Wbrew moim początkowym obawom, nauczyłem się nowych, przydatnych rzeczy, między innymi efektywniejszej obsługi dysku gugle, wydajniejszego korzystania z Worda, aż wreszcie najważniejszego: obsługi bankowości elektronicznej. Zapoznałem się również bliżej z programami ułatwiającymi niewidomym nawigację w terenie. Niezamierzoną korzyścią okazał się też nowy dyktafon. Na wyjeździe zetknąłem się bowiem z rejestratorem LSP4 posiadającym, jak pewnie wiele z Was wie, przewodnik głosowy. Traf chciał, że mój poprzedni dyktafon, który służył mi już osiem lat, albo więcej, postanowił definitywnie przejść na emeryturę parę dni po moim powrocie ze szkolenia. Skorzystałem więc z okazji i zakupiłem rejestrator od Medisona, tym bardziej, że miałem możliwość zakupienia go ze środków zgromadzonych na moim koncie w fundacji Polsat. Tak oto zostałem szczęśliwym posiadaczem rejestratora LSP4, z którego zresztą nagrywałem ostatnie wpisy głosowe.
Tu również atmosfera była bardzo przyjemna i swobodna, ale jeśli mam porównywać, pod względem klimatu bardziej podobał mi się pierwszy wyjazd. Wiadomo. Całkowicie inny charakter wycieczki. Nawiasem mówiąc, mogę dodać, że Pan, który prowadził szkolenie, oczywiście bardzo usilnie namawiał mnie, żebym zrezygnował z NVDA na rzecz Jawsa, ale póki co zostałem przy swoim.
Zbliżając się do końca tej mojej gadaniny, powiem jeszcze parę słów o Promieniu nadziei, bo obiecałem Wam to przy okazji Q and A.
Jak powiedziałem, sprawa książki ruszyła dzięki Pani Dyrektor z mojego liceum, która skontaktowała mnie ze współpracującym ze szkołą wydawnictwem. Wyraziła też chęć pomocy w uzbieraniu środków potrzebnych do ewentualnego wydania. Od czasu jednak, gdy nagrywałem odpowiedzi do Q and A, trochę się zmieniło, bo dostałem wstępną opinię wydawniczą.
Generalnie opinia jest całkiem pozytywna. Styl został oceniony jako dobry, ale, co mnie nie zdziwiło, fabuła za schematyczną. Było to do przewidzenia, skoro zacząłem pisać tą książkę w wieku dwunastu lat, a potem nie pisałem całkowicie na nowo. I tak pozmieniałem dużo rzeczy, bo gdyby nie to książka na pewno byłaby nie schematyczna. Byłaby po prostu nie schematycznie beznadziejna, a mam przeczucie, że taki rodzaj wykroczenia poza schematy mógłby mi nie pomóc. 😀
Największym problemem w tej chwili jest objętość książki. Po sformatowaniu jej w sposób przyjęty w wydawnictwie, powieść ma ponad dziewięćset stron. Czyżby szykował się nowy Zakon feniksa? Choć pod względem klimatu to bardziej Władca pierścieni. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Być może książkę będzie trzeba odchudzić, czego bym nie chciał. Póki co czekam, aż Pani Dyrektor zapozna się ze wstępnym kosztorysem i zadecyduje, czy szkoła chce wspierać tak duży projekt literacki.
Na zakończenie tego randomowego wpisu, znowu na chwilę zmienię temat i pochwalę się Wam, że ostatnio po raz pierwszy wystąpiłem na konferencji uniwersyteckiej. Co prawda studenckiej, ale zawsze. Konferencja była organizowana z okazji dnia pedagoga specjalnego i dotyczyła różnych rodzajów i aspektów niepełnosprawności. Ja opowiadałem o architekturze i komunikacji z perspektywy osoby niewidomej.
Chyba wyszło nienajgorzej.
Jakby ktoś był zainteresowany, całość konferencji online została nagrana przez organizatorów. Mogę udostępnić link.
Najbardziej sensacyjnym faktem z tamtego wystąpienia jest to, że zdążyłem powiedzieć wszystko i wyrobić się w czasie przewidzianym na wykład. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to nie żart. 😀
Może to początek jakiegoś nowego, obiecującego okresu w moich wystąpieniach.
Z tą nadzieją, aczkolwiek zapewne złudną, zostawiam Was, bo piszę przynajmniej tak samo rozwlekle jak mówię, zwłaszcza momentami.
Trzymajcie się, komentujcie i do następnego wpisu

7 odpowiedzi na “O biegówkach, rejestratorach i niewidzialnych przyjaciołach. Nie. To nie tak. Jeszcze nie zwariowałem”

Podoba mi się pański styl pisania, profesorze 🙂
W Medisonie byłem, miód i mleko piłem i wspominam gospodarzy bardzo miło.

Echh, te debiuty. Niestety, debiutancka powieść powinna zawierać do 10 arkuszy, a arkusz to koło 40000 znaków ze spacjami. W fantastyce mam wrażenie ciężko to kryterium zachować.

Pewnie, przypuszczam, że jeśli powieść zainteresuje wydawcę to jest szansa na wydanie takiej np. 800 stronnicowej cegłówki.

Ale to strzał w stopę dla własnego biznesu literackiego. Toć lepiej wydać dwa razy po 400 albo 3 po 300 stron i zgarnąć kasę po trzykroć. Czyż nie? 🙂

Hmm. Jeśli ta pierwsza część jakoś zaistnieje i się przyjmie, są pomysły na następne, więc nic straconego.

Skomentuj ambulocet Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink