Kategorie
Wyzwani czytelnicze 2020

12-16 – czyli kilka słów o Torze

Witajcie,
W poprzednim wpisie w tej kategorii powiedziałem, że w najbliższym czasie pojawi się kolejna recenzja, choć w tym kontekście to chyba nienajlepsze słowo, więc niech będzie komentarz. Klasycznych dzieł kultury raczej się nie recenzuje. Można za to ocenić je pod kątem moralnym, argumentacyjnym, ETC.
Dzisiaj zatem nadszedł czas, abym dokonał takiego komentarza w odniesieniu do pierwszych pięciu ksiąg starego testamentu.
Kto zna mnie chociaż trochę, ten wie, że dość chętnie wypowiadam się na tematy powiązane z naszą religią i że nie zgadzam się z wieloma jej tezami. Jako jednak, że chcę być uczciwy intelektualnie w stosunku do moich dyskutantów, postanowiłem zapoznać się źródłowo z Pismem Świętym. Oczywiście wiem, że potem czeka mnie jeszcze zapoznawanie Się z jakimiś opracowaniami z zakresu biblistyki, a to dla uchwycenia kontekstów interpretacyjnych. Zacząłem wszakże od źródeł.
Jak do tej pory, o czym już wspomniałem, zapoznałem się z pięcioksięgiem Mojżesza. Następne księgi przede mną, choć nie ukrywam, że póki co zrobiłem sobie przerwę w czytaniu.
Przejdźmy do samego pięcioksięgu.
Na początek uprzedzam, że wpis ten będzie dość krótki. Ograniczę się w nim bowiem jedynie do kilku uwag natury ogólnej.
Pierwsza uwaga dotycząca samego stylu jest taka, że przebija z niego bardzo duży patetyzm. Naturalnie wynika to ze specyfiki dzieła i z okresu jego powstania, ale nie da się ukryć, że gdy współczesny czytelnik czyta po raz któryś sformułowania w stylu. Tak rzekł Pan do Abrahama, a Abraham dopełnił wszystkiego, co Pan mu nakazał i tak dalej, może to być dla niego męczące.
Zostawmy jednak ten wątek i przejdźmy do bardziej szczegółowych spostrzeżeń.
Tym, co uderzyło mnie Dość szybko, jest częstotliwość, z jaką Bóg mówi o rozmnażaniu się, praktycznie przy każdym swoim błogosławieństwie.
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się. To zdanie odmienia się zwłaszcza w pierwszych księgach pięcioksięgu praktycznie przez wszystkie przypadki. Wygląda na to, że to rozmnażanie jest czymś absolutnie najważniejszym i fundamentalnym. Znowu. Wiadomo. Inne czasy, inny system wartości, inne priorytety, inne postrzeganie człowieka, ale jako człowiekowi XXI wieku, wydaje mi się to posunięte aż do przesady, choć na pewno i dziś są ludzie, którzy dzieci traktują jako boże błogosławieństwo.
Idźmy dalej.
Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, były porozsiewane tu i tam niespójności logiczne. Oczywiście dzisiaj nie byłyby już one raczej problemem, ze względu na mniej, czy bardziej metaforyczne odczytanie Pisma świętego. Ja sam wychwytywanie ich traktowałem jako zabawę intelektualną, choć przyznaję, że kreacjonistom biblijnym biorącym cały przekaz dosłownie mogłyby nastręczyć trudności. Tu ograniczę się do wskazania dwóch przykładowych nieścisłości. Pierwsza nasuwa się, jeśli czytając księgę wyjścia zastanowimy się nad opisem plagi z zamianą wody w krew.
Mamy tam powiedziane mniej więcej coś takiego, że Bóg zamienił w krew wodę w nilu i wszystkich pomniejszych zbiornikach, a cofnął to dopiero po domniemanej skrusze faraona i wstawiennictwie Mojżesza.
Do tej pory wszystko wydaje się spójne, ale… No właśnie. Mamy powiedziane, że w trakcie trwania plagi kapłani egipscy również dokonali zamiany wody w krew i tu mamy już logiczny zgrzyt. Na logikę nie mogli już nic zamienić, bo wszystko było zamienione.
Kolejna taka sprzeczność, choć może nie tak trudna do przezwyciężenia pojawia się w późniejszych księgach, kiedy Bóg przedstawia Izraelitom swój kodeks. Mówi tam, że za nieposłuszeństwo kary spadną na ludzi do któregoś pokolenia. Tak samo mówi, że będzie błogosławił tym prawym do któregoś pokolenia. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku, pomijając oczywiście pytanie, czy sprawiedliwość, w ramach której każe się kogoś za grzechy przodków rzeczywiście jest sprawiedliwością.
Poza tym jednak wydaje się, iż napotykamy tu kolejną aporię. Wszystko pozostaje klarowne, jeżeli tylko założymy, że w kolejnych pokoleniach ci grzeszni i ci uczciwi nie przeplatają się między sobą z odpowiednio dużą częstotliwością. A teraz wyobraźmy sobie sytuację, że mamy jakiegoś grzesznika, albo sprawiedliwego. Zgodnie z kodeksem powinien on mieć zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak dla iluś następnych pokoleń. Załóżmy jednak, że dajmy na to w trzecim pokoleniu od tego grzesznika, czy sprawiedliwego pojawia się osoba o całkowicie przeciwstawnych cechach. Zgodnie z kodeksem ją i następne pokolenia powinno spotkać coś zupełnie przeciwnego, niż by wynikało z poczynań jego przodka. Cały ambaras w tym, że te dwie linie nakładają się. I co zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście z całego dylematu można łatwo wybrnąć, mówiąc, że dana linia ma zagwarantowaną pomyślność, lub jej brak, o ile pozostanie wierna określonej postawie, ale takie sformułowanie musiałoby paść.
Cóż. Właśnie takie są logiczne następstwa rozciągania pojęcia sprawiedliwości poza ludzi, w stosunku do których powinno się ją w danym przypadku egzekwować.
Zbliżając się do końca tego bardzo pobieżnego komentarza, muszę jeszcze raz podkreślić zatopienie pięcioksięgu w kulturze, która go wydała. Na każdym kroku widać ujęcie sprawiedliwości rozumianej bardzo starożytnie i krwawo, choć oczywiście w kodeksie znajdują się także przykazania bardzo właściwe także z dzisiejszej perspektywy, na przykład przykazanie miłości bliźniego.
Obok niego mamy jednak do czynienia z patriarchatem, całkowitym uprzedmiotowieniem zwierząt, których krew leje się strumieniami, a także dość wyraźnym napiętnowaniem wszelkiej inności jako wady, czy niedoskonałości.
Mam tu na myśli między innymi niepełnosprawnych, którym nie wolno było, o ile dobrze pamiętam, składać własnoręcznie ofiar na ołtarzu Pana, ponieważ ciążyła na nich niedoskonałość. Kolejna rzecz, która z dzisiejszego punktu widzenia stawia
Pod znakiem zapytania starotestamentową sprawiedliwość, obok choćby skazywania na śmierć przez ukamienowanie innowierców, którzy nie daj Boże próbowaliby przekonać kogoś do swojej wiary.
Na zakończenie, czytając zwłaszcza księgę wyjścia, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Bóg w pewnym sensie bawi się swoją wszechmocą, nie mając na względzie ani dobra Egipcjan jako ludzi, ani nawet Izraelitów. Wydawało się, że jedynym jego celem było znalezienie pretekstu do pokazania swojej potęgi.
Jak bowiem inaczej wytłumaczyć jego działania, w których dręczył plagami Egipcjan, mimo, że jak przyznawał, sam czynił serce Faraona twardym i nieustępliwym, żeby nie wypuszczał Izraelitów z Egiptu.
Podsumowując, zdaję sobie sprawę, że powyższe uwagi są bardzo ogólnikowe i subiektywne. Chętnie też podyskutuję w komentarzach, a może nawet ktoś wyprowadzi mnie z błędu w jakiejś kwestii.
Ja ze swojej strony chcę tylko zaznaczyć, że oczywiście zdaję sobie sprawę z ryzykowności podejmowania się krytyki aksjologicznej danego tekstu z perspektywy innej kultury i realiów, niż te, w których powstał.
Zdaję sobie sprawę z przepaści światopoglądowej między starożytnością, a XXI wiekiem, dlatego nie krytykuję nawet tamtych ludzi za ich przekonania, a raczej system, którego antropocentryzm przyczynił się zdaniem wielu myślicieli do powstania niezbyt chwalebnych ruchów na przestrzeni historii, ale to całkiem odrębny temat.

5 odpowiedzi na “12-16 – czyli kilka słów o Torze”

Bardzo interesujące przemyślenia. Chciałbym jednak okazać się małym buntownikiem.
Pragnę zaakcentować, że nie umiem odnieść się i nie będę próbował dotykać teistycznego bądź ludzkiego źródła Tory. Sam mam wiele wątpliwości, chciałbym jednak odnieść się do kwestii od strony bieguna przeciwnego.
Zdaje się, że autor tego bloga interesuje się paleontologią. Proszę z góry o wybaczenie błędów w rozumowaniu, jednak o historii życia wiedzę mam bardzo marną. Nie chcę też próbować wystawiać teorii i podważać znanych prawd, bo się na tym nie znam. Jednak wiem, że dla ludzi kilka tysięcy lat temu oczywistością było, że czerwona woda oznacza krew. Dziś wiemy, że czerwone zabarwienie Nilu nie jest zjawiskiem wyjątkowym, a obserwowane jest od czasu do czasu z powodu roślinności znajdującej się w rzece, ostatnio w roku 2016.
Załóżmy jednak hipotetycznie, że za kilkaset lat okaże się, że źródłem życia na Ziemi nie są przypadkowe działania komórkowe, a obca cywilizacja. Zagłada dinozaurów nie była przypadkowym zjawiskiem, a asteroidą wycelowaną przez obcych w celu organizacji warunków do wykształcenia życia. Może cała nasza cywilizacja jest eksperymentem obcej, potężnej cywilizacji?
Nie jestem za teoriami spiskowymi i nie wierzę w coś takiego, proponuję jednak jako ćwiczenie umysłowe. Czy ludzie za kilkaset lat, czytając dzisiejsze teksty, nie będą uśmiechać się na wspomnienia o naszych próbach wyjaśniania zjawisk? Czy nie nazwą naszego konceptu nauki na przykład religią wodorową na wspomnienie początku wszechświata?
Tak samo jak Izraelici, tak i my, pisząc i odkrywając, nie umiemy założyć, że nasza cała nauka może być błędna. Jesteśmy święcie przekonani, że nie odkryliśmy nowości, ale żadnego w nas przekonania, że mogliśmy popełnić fundamentalne błędy.
Radzę się nad tym zastanowić w kontekście wieloznaczności Biblii i subiektywnego jej opisu.

Dziękuję za bardzo inspirujący komentarz. To prawda, że poglądy na świat, zarówno naukowe, jak i filozoficzne, jaki religijne ewoluują. To nieuniknione. Może tak być, że już nie długo obecny paradygmat myślenia przejdzie do historii nauki. Problem polega na tym, że o ile taka falsyfikowalność hipotez naukowych jest wpisana jako element konieczny do rozwoju teorii naukowych, o tyle główny zarzut, jaki można postawić wszystkim religiom, ale też nurtom filozoficznym polega na tym, że są niefalsyfikowalne, a więc nieweryfikowalne. Dlatego nawet wielu kreacjonistów optuje za rozdzielaniem porządku nauki i religii. Gdyby zlać je w jedno, żadna hipoteza naukowa nie zdołałaby obalić twierdzeń o boskiej interwencji, co zresztą działałoby demobilizująco na naukowców, bo przecież Bóg mógł tak określić prawa przyrody, żeby stało się to, co się stało, a więc pośrednio nadal kreować wszystkie zaistniałe stany rzeczy. Mógłby w zasadzie zrobić wszystko, choć na przykład w tomizmie wysuwa się teorię, że nawet Boga ograniczały prawa logiki. I właśnie o tą spójność logiczną opisów chodziło mi we wpisie, jakkolwiek traktowałem to bardziej jako ćwiczenie intelektualne. Dziś godzi się naukę i religię, postulując, że opisują one niewspółmierne sfery ludzkiego życia. Rozumiem tą koncepcję, choć nadal zastanawiam się, co z wypowiedziami, w których nauka i religia uzasadniają te same zjawiska w odrębny sposób. Ogólnie jednak przyjmuje się, że nauka powinna być neutralna światopoglądowo. Musi być zatem nie tyle ateistyczna, co a-teistyczna.

Naturalnie. Zależało mi jedynie na pokazaniu, że domagamy się uniwersalności w dawnych światopoglądach, a z dużą dozą prawdopodobieństwa nie uwzględniamy jej we własnych.

Pojawia się też ciekawy problem. Gdyby hipotetyczny Stwórca przemówił dziś do ludzi, jakim językiem by to zrobił?
I być może za wiele lat tacy krytycy naszej kultury pisaliby o nieaktualnej etyce i wielu błędach.
Nie umiem dowieść, że Tora nie powstałą z rąk ludzkich. Próbuję jedynie zastanowić się, czy ręce ludzkie nie nadawałyby każdemu słowu hipotetycznej inteligencji wyższej, niekoniecznie Stwórcy, znaczenie w obrębie własnego postrzegania świata.

Słuszne spostrzeżenie. Oczywiście, że słowo hipotetycznego stwórcy to jedno, a to, jak ono zostanie zinterpretowane, to drugie. Taką złą interpretacją można też wiele wytłumaczyć, jakkolwiek możliwe jest również pójście w drugą stronę i powiedzenie, że stwórca istniejący poza czasem i ujmujący całą wieczność w jednym momencie powinien przemawiać tak, aby jego słowa były ważne w każdym okresie dziejów. Czy to jakkolwiek realne, nie wiem, ale poddaję pod rozwagę. Jeszcze co do języka Boga, choć bardziej na poziomie kosmologicznym, często mówi się, że stwórca przemawia do nas w języku praw przyrody, które ustanowił. Tu wpisuje się słynne galileuszowskie twierdzenie, że „Matematyka jest alfabetem, za pomocą którego Bóg opisał wszechświat”. Tak mniej więcej jest broniony ewolucjonizm teistyczny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink