Witajcie,
Na dzisiejszy wpis wybrałem sobie temat, który jest bardzo rozpowszechniony, także przez beletrystykę i wydaje mi się interesujący.
Mnie osobiście interesuje on potrójnie, ponieważ zahacza zarówno o filozofię, konkretnie bioetykę, jak i paleontologię, a dodatkowo pozostaje mocno eksploatowany przez analizowaną przeze mnie wszechstronnie literaturę fantastyczną. Jak wiadomo z tytułu wpisu, mowa o klonowaniu.
O samej technice klonowania, jak już powiedziałem, każdy słyszał i każdy mniej więcej wie, z czym najogólniej należy to wiązać. Na czym jednak naprawdę polega ten proces rozumiany potocznie jako kopiowanie organizmów?
W zasadzie, nie wdając się w szczegóły, możemy mówić o klonowaniu dokonywanym za pomocą podziału zarodka, w wyniku którego uzyskamy efekt zbliżony do naturalnego bliźniactwa jednojajowego, albo przez transfer jądra komórkowego, gdzie jądro z materiałem genetycznym jednego organizmu, przeszczepiamy do innej, żywej komórki i podmieniamy nim jądro znajdujące się w niej pierwotnie, w ten sposób uzyskując klon właściciela materiału genetycznego.
Ze względu na cel procedury klonowania, możemy wyróżnić klonowanie replikacyjne i terapeutyczne. Klonowanie replikacyjne zmierza do rozmnażania w sposób alternatywny organizmów, podczas gdy terapeutyczne służy w medycynie pozyskiwaniu organów do ewentualnych transplantacji.
Oczywiście zarówno jeden, jak i drugi typ klonowania budzi wiele kontrowersji. Postaram się teraz w możliwie przystępny sposób przybliżyć wam argumentację stosowaną najczęściej w dyskusjach nad tym zagadnieniem. Problem pojawia się już na samym początku, kiedy etycy próbują zakwalifikować moralnie tą procedurę. Można mianowicie patrzeć na nią jako na sam proces, który z gruntu jest moralny, albo nie, lub oceniać to zjawisko po jego skutkach, a więc indywidualnie dla każdej sytuacji.
Zacznijmy od klonowania replikacyjnego.
Pierwszy przytaczany argument przeciwko takiemu klonowaniu głosi, że procedura ta jest wbrew naturze, zatem jest niemoralna, ponieważ umożliwia zaburzanie naturalnego cyklu świata, co może mieć nieprzewidziane, również negatywne konsekwencje. Wiadomo bowiem, że w przyrodzie wszystko jest powiązane i naruszenie jednego ogniwa może spowodować lawinę, której już nie będziemy w stanie zatrzymać. W bardziej religijnej wersji tego argumentu ktoś mógłby po prostu powiedzieć, że klonowanie jest niewłaściwe, ponieważ narusza bezprawnie boski plan. W zasadzie taka argumentacja zahacza o główne argumenty stosowane w całej bioetyce, nie tylko w przypadku omawianego zagadnienia. Mówię tu o argumentach z odgrywania roli boga, odpowiedzialności za przyszłe pokolenia oraz równi pochyłej. W odpowiedzi na tak sformułowany zarzut można stwierdzić, że człowiek od dawna ingeruje w naturę, co nie jest oceniane negatywnie poza pewnymi patologicznymi sytuacjami. Drugim argumentem jest argument z alternatywnej metody rozmnażania. Zgodnie z nim, klonowanie jest czymś złym, ponieważ rozmnażając w ten sposób ludzi, czy też jakiekolwiek inne organizmy, wstrzymywalibyśmy ich naturalną ewolucję, nie dopuszczając do tworzenia się nowych kombinacji genów. Uboższa pula genów z kolei mogłaby zmniejszyć szanse adaptacyjne gatunku. Przeciwnicy tej argumentacji mogą powiedzieć, że by takie zagrożenie stało się realne, klonowanie musiałoby upowszechnić się jako metoda reprodukcji. Żeby jednak tak się stało, zdaniem niektórych etyków, klonowanie musiałoby stać się co najmniej tak bezpieczne i opłacalne pod każdym innym względem, jak stosowane już metody reprodukcji wspomaganej, co szybko nie nastąpi.
Naturalnie szczególne kontrowersje budzi pośród etyków możliwość klonowania replikacyjnego ludzi. Jednym z argumentów, jakimi posługują się oponenci takiej ewentualności jest argument z zastępowalności. Opiera się on głównie na obiekcji, że gdyby powszechnie dostępne było klonowanie drogich nam osób, wówczas wartość, jaką przedstawiają dla nas te osoby spadłaby, ponieważ zawsze można by było je odtworzyć, więc nie byłyby one niepowtarzalne. Argument taki próbuje się niekiedy osłabiać, wskazując na przykład, że idea klonowania nie może stanowić aż takiego zagrożenia dla wartości osób klonowanych, ponieważ ją zakłada. Ostatecznie klonowalibyśmy bliskie osoby właśnie dlatego, że są dla nas wartościowe. Ten nieco skomplikowany i na pierwszy rzut oka wydumany kontrargument jego zwolennicy wspierają też czasami dodatkowym przekonaniem, że klonowanie bliskich nam osób nie musi być na tyle powszechne, by zastępowalność stała Się palącym problemem. Nie każda bowiem wartość ceniona przez nas w drugim człowieku musi być zapisana w genach, a zatem możliwa do odtworzenia w postaci klonu. Często przecież nasze przywiązanie do innych ludzi wynika z cech, które nabyli oni funkcjonując w określonym kontekście społecznym. Tego z kolei nie da się już tak łatwo zreplikować. Problematyczne może również okazać się pytanie, czy klona można uznać za tą samą osobę, co pierwowzór, a zatem, czy będzie miał taką samą wartość osobową dla swojego otoczenia. Przyjrzyjmy się teraz problemom związanym z drugim typem klonowania, czyli z klonowaniem terapeutycznym. Tutaj zagadnienie jest jeszcze bardziej złożone, gdyż mówimy o wykorzystaniu klonów do ratowania zdrowia, czy nawet życia innych ludzi. Oczywiście podstawowa trudność leży tu znowu w statusie osobowym klonów. Jeśli bowiem uznany je za pełnoprawne osoby, które różniłyby się od całej reszty ludzkości jedynie tym, że nie zostały poczęte w konwencjonalny sposób, uprzedmiotowienie, jakim byłoby sprowadzenie ich jedynie do poziomu żywego banku organów, musielibyśmy uznać co najmniej za wysoce wątpliwe z punktu widzenia etyki. Ktoś mógłby na przykład zapytać, dlaczego w takim razie do celów medycznych wykorzystujemy właśnie klony i jedynie ich rzycie podporządkowujemy całkowicie wyższym celom, skoro nie różnią się niczym od pozostałej części osób. Co sprawia, że jedno życie i jego jakość jest ważniejsze od drugiego? Brak takiego kryterium wskazywałby na jawną dyskryminację. Mało tego, w niektórych kręgach mogłyby z czasem zajść obawy o prawa człowieka. Jeśli wszak klony poświęcamy dla wyższego dobra, a one nie różnią się niczym od reszty ludzkości, to stąd już prosta droga do uprzedmiotowienia ludzi poczętych w sposób naturalny. Wracając do instrumentalizacji klonów, Wiąże się z tym drugi argument z ograniczenia wolności i unieszczęśliwienia. Na ludzi sklonowanych mogłaby przecież wpływać depresyjnie świadomość, iż całe ich życie jest podporządkowane z góry wyznaczonemu celowi, a sami nie mają nic do powiedzenia. Tym czasem osoby nie będące klonami, nawet, jeśli by się dla kogoś poświęcały, robiłyby to z własnej, nieprzymuszonej woli. Klony byłyby pozbawione autonomii i w zasadzie niepewne jutra. Jeszcze jednym argumentem za tezą o niewłaściwości klonowania tego typu jest argument z prawa do otwartej przyszłości i odrębności tożsamości. Zgodnie z nim, klony nie miałyby unikalnej tożsamości, gdyż zawsze istniałyby ich genetyczne pierwowzory. Znów nie byłoby jasne, czy traktować je jedynie jako kopie osób, czy jako niezależne osoby. Kontrargumentem przeciw temu twierdzeniu jest między innymi fakt, iż aby było ono prawdziwe, należałoby przyjąć stuprocentowy determinizm genetyczny, pomijając cały kontekst społeczny kształtowania się indywidualnych osobowości. Powiązany z problemem tożsamości jest argument z otwartej przyszłości mówiący, że każdy ma prawo do nieznajomości, nie zdeterminowania swoich przyszłych losów. W momencie zaś, gdy klon posiada swój pierwowzór, a co znacznie ważniejsze, narzucony z góry cel, w jakim został powołany do życia, jego przyszłość jest z góry zaprogramowana. I tutaj pojawiają się kontrargumenty. Po pierwsze, według niektórych koncepcji, klonowanie zakłada jedynie zdeterminowanie pod kątem ostatecznego celu życia klonów, które jednak mogą do pewnego stopnia kreować swoją osobowość. Po drugie, zdaniem niektórych, w pewnych okolicznościach znajomość swojej przyszłości nie musiałaby być zła, bo na przykład wiedzielibyśmy, jakie nasze przedsięwzięcia się powiodą, a jakie nie i nie tracilibyśmy czasu na rzeczy, które i tak są nie do zrealizowania.
Rozważane są również argumenty ze szkód psychicznych i odmówienia prawa do relacji rodzinnych. Podkreśla się tutaj, że klony byłyby pozbawione rodzinnego ciepła, poczucia, iż są wyjątkowe dla swoich rodziców, a także swoich korzeni. Prowadziłoby to do rozchwiania emocjonalnego i obniżenia własnej wartości.
Widzimy zatem, że klonowanie terapeutyczne wzbudza też niemałe kontrowersje. To, co przemawia na jego korzyść, obok transplantacji, to nie wdając się w szczegóły możliwość ograniczenia chorób genetycznych, no ale to jest również zaletą całej inżynierii genetycznej. Pewnym rozwiązaniem pozwalającym na zniwelowanie kontrowersyjnych aspektów klonowania terapeutycznego byłoby na pewno hodowanie samych narządów do przeszczepów, a nie całych organizmów. Miałoby to być może, mówiąc brutalnie, wpływ na skrócony okres przydatności takich organów, ale z pewnością byłoby etycznie bardziej do przyjęcia.
Na koniec tego wpisu chciałbym przejść do zagadnienia, które interesuje mnie ze względu na pasje paleontologiczne, czyli osławionego pomysłu klonowania zwierząt wymarłych i przywracania ich naturze. Wielu naukowców podnieca się tą możliwością, widząc w niej szansę na ujrzenie na własne oczy stworzeń, które do tej pory znali jedynie ze stanowisk wykopaliskowych. Liczy się również na to, że obserwując takie stworzenia na żywo, będziemy mogli rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące ich ostatecznego wyglądu, zachowań, sposobu odżywiania i tym podobne. Mimo to istnieje również spora grupa badaczy uważających, że takie zastosowanie klonowania byłoby niewłaściwe, a poza tym nadal bardzo trudne do urzeczywistnienia. Osobiście zgadzam się właśnie z tą grupą.
Klonowanie wymarłych zwierząt jest problematyczne z licznych powodów.
Prawdziwą trudnością przy tego rodzaju eksperymentach jest pytanie, skąd pozyskać kompletne DNA prehistorycznych zwierząt?
Dementując mit rozpowszechniany przez park jurajski, nie jest to możliwe poprzez wykorzystanie krwi wyssanej z pradawnych zwierząt przez prehistoryczne owady, które potem zakonserwowały się do naszych czasów w bursztynie.
Jest to tylko pobudzająca wyobraźnię bajka, bo wątpię, żeby owad zaraz po ukąszeniu, na przykład takiego dinozaura, zastygł w bursztynie. Skoro zaś nie, to dawno zdążyłby strawić to, co wyssał. Po drugie bursztyn nie konserwuje tkwiących w nim owadów tak dobrze, jak wydaje się na oko. Nie wdając się w szczegóły, precyzja takiej konserwacji jest zdecydowanie za mała, by zachowały się wnętrzności owada wraz z ich treścią. Co prawda sytuacja naukowców nie jest tak tragiczna, ponieważ fragmenty DNA niektórych wymarłych zwierząt, zwłaszcza mamutów, czy innych zwierząt z epoki lodowcowej, zachowały się i to całkiem spore. Mamy nawet fragmenty genomów niektórych dinozaurów. To jednak nie wystarczy, by odtworzyć prehistoryczną faunę. Do tego potrzebowalibyśmy kompletnych genomów, których nie mamy, bo nie przetrwały próby czasu. Zostały bowiem one zniszczone w procesie fosylizacji, czyli przechodzenia organizmu w skamieniałość, albo też uszkodzone pod wpływem środków konserwujących, w których co świeższe szczątki wymarłych zwierząt muszą być przechowywane. Na obecną chwilę musielibyśmy rekonstruować duże odcinki prehistorycznych genów, bazując na przypuszczalnych analogiach ze stworzeniami żyjącymi czy wręcz modyfikować genomy zwierząt żyjących, a to naraża na przekłamania. W wyniku tych przekłamań z kolei po sklonowaniu moglibyśmy otrzymać mutanty, których zachowania, a nawet wygląd odbiegałyby od pierwowzorów, więc ich wartość badawcza pozostawałaby niewielka. Kolejną komplikacją jest też fakt, że rekonstruowane DNA musi być poskładane bardzo precyzyjnie. Ewentualne błędy mogą skutkować dysfunkcjami u zwierząt sklonowanych, na przykład niewydolnością jakichś organów, co w skrajnych przypadkach grozi natychmiastową śmiercią klonu. Znane są takie przypadki nawet z historii klonowania współczesnych stworzeń. Poważny problem, jeśli chodzi o ożywianie zwierząt z przeszłości stanowi znalezienie im matek zastępczych. Niektóre linie ewolucyjne zwierząt już wygasły, a to oznacza, że nie ma czemu wszczepić prehistorycznego DNA. Nawet jednak w przypadku linii żyjących do dzisiaj można mieć wątpliwości, na przykład czy prehistoryczne zwierze przejdzie bez problemu przez drogi rodne współczesnego, które są przystosowane do rodzenia przedstawicieli innego, choć pokrewnego gatunku. Na koniec pozostają jeszcze problemy ekologiczne i, że tak to ujmę, gospodarcze. Wiadomo przecież, że gdyby tego typu klonowanie doszło do skutku, by odtworzyć gatunek, należy klonować znacznie więcej, niż tylko jednego osobnika, a to poza wszystkim oznacza koszty. Potem odtworzonej populacji należałoby zapewnić jeszcze jakąś przestrzeń życiową, najlepiej na wolności, żeby móc je badać w środowisku naturalnym. I tu napotykamy aż dwie komplikacje. Po pierwsze prehistoryczne zwierzęta żyły nierzadko w innym od dzisiejszego i znacznie bardziej stałym klimacie. Wiele z nich dobiły w przeszłości najprawdopodobniej właśnie zmiany klimatyczne. Oznacza to, że w obliczu anomalii dwudziestego pierwszego wieku mogłyby sobie nie poradzić. Ostatnim problemem jest kwestia nisz ekologicznych. Nawet, jeśli udałoby się nam odtworzyć prehistoryczne formy życia, które zaadaptowałyby się w dzisiejszym świecie, mogłoby dojść do katastrofy ekologicznej. W dzisiejszych ekosystemach nie ma już bowiem miejsca dla wymarłych stworzeń. Pojawienie się ich znowu na masową skalę mogłoby skutkować wyparciem rodzimych gatunków z ich naturalnych siedlisk, a co za tym idzie zachwianiem równowagi ekologicznej planety.
Na tym zakończę ten wpis. Mam nadzieję, że problem klonowania udało mi się omówić dość wszechstronnie, a jednocześnie interesująco i przystępnie. Jak zawsze, zachęcam do komentowania.
Do następnego wpisu.
Witajcie,
Dzisiejszy wpis znowu będzie krótszy. Wszechobecny upał sprawia, że na rozpisywanie się nie mam siły.
Postanowiłem jednak, że skoro wczoraj mieliśmy światowy dzień przyjaźni, przybliżę wam w miarę swoich skromnych możliwości filozoficzną refleksję, jaką nad zjawiskiem przyjaźni przeprowadził Arystoteles.
Wiadomo, że sam Arystoteles wielkim filozofem był. Ostatecznie nie jest przypadkiem, że o Sokratesie, Platonie i Arystotelesie słyszał gdzieś praktycznie każdy, nawet jeśli nie każdy był na tyle stuknięty, żeby iść na filozofię. 😀
O samym Arystotelesie można pisać całe tomy. Klasycznie przyjmuje się, że jego myśl jest jednym z najważniejszych filarów całej filozofii. Kiedyś usłyszałem, że próbować streścić Arystotelesa, to trochę tak, jakby streszczać encyklopedię. Rzeczywiście. W kręgu jego zainteresowań leżała logika, metafizyka rozumiana jako nauka o bycie i pierwszych przyczynach, etyka, pedagogika rozumiana jako nauka o wychowaniu, polityka pojmowana również szeroko, bo jako nauka o państwie i jego możliwych ustrojach, a także przyrodoznawstwo. Widać zatem, że jego zainteresowania były rozleglejsze, niż sama filozofia, przynajmniej rozumiana w potoczny, często redukcjonistyczny i przez to krzywdzący sposób. Dzieje się tak dlatego, że o czym często zapominamy, w starożytności filozofia miała znacznie bardziej kompleksowy charakter. Opisywała całościowo świat i to z niej wyłoniły się z czasem wszystkie inne nauki, stopniowo uzyskując autonomię. Tak, czy inaczej, Arystotelesa uznaje się za twórcę pierwszego w starożytności, przynajmniej tej zachodniej, tak rozbudowanego ośrodka badawczego. Jego liceum, tak, wiem. Nienawistna nazwa, zwłaszcza w połowie wakacji i w przypadku niektórych świeżo po maturze, miało pokaźną bibliotekę, a z jego murów wychodzili ludzie o trochę innym sposobie myślenia, niż do tej pory. Nie bez powodu przeciwstawia się sobie Platona i Arystotelesa. Poprzedzający Arystotelesa Platon był idealistą i nie chodzi mi tu o nastawienie życiowe, a tezy filozoficzne. Dzieląc rzeczywistość na sferę materialną i sferę idei, dowodził, że bazując na doświadczeniu zmysłowym, nie jesteśmy w stanie poznać dogłębnie otaczającego nas świata, a ponieważ na zmysły jesteśmy skazani, mamy poważne ograniczenia poznawcze.
Dla odróżnienia Arystoteles był realistą. Uważał, że świat jest taki, jakim go postrzegamy i chociaż też w jego filozofii mamy Pierwszego Nieporuszonego Poruszyciela, w którym interpretatorzy dopatrują się pierwowzoru chrześcijańskiego Boga, to jednak podstawą badań Arystotelesa było doświadczenie zmysłowe. Oczywiście gdy dzisiaj patrzymy na dokonania Arystotelesa, wiele jego tez, zwłaszcza z zakresu przyrodoznawstwa i logiki, okazuje się błędnymi. Mogą również budzić sprzeciw poglądy Stagiryty na temat niewolnictwa. Nie można jednak zapominać o jego zasługach. To on wprowadził do nauk na szerszą skal ę rozumowanie dedukcyjne i był twórcą wyróżnianej do dzisiaj klasycznej koncepcji nauki. Uważał, że wiedza naukowa może mieć charakter autoteliczny, czyli jest celem sama dla siebie. Oznacza to poprostu, że dla Arystotelesa możemy zdobywać wiedzę dla samej wiedzy, ponieważ z natury cechuje nas ciekawość. Wiedza zatem nie musi mieć zastosowania praktycznego, żeby być dla nas interesującą. Nie oznacza to jednak, że filozof całkowicie gardził praktycznością, co znajduje swój wyraz w stosowanym przez niego podziale nauk na teoretyczne, praktyczne i wytwórcze. Wśród zasług Arystotelesa dla nauk można wymienić również to, że dowodził on kulistości ziemi, na przykład na podstawie kształtu widnokręgu. Bardzo znaczące okazały się także rozważania moralne Arystotelesa. Jego etyka cnót z pewnymi przekształceniami dała początek całej tradycji myślenia o moralności, która do dziś ma wielu zwolenników. O samej etyce cnót nie będę tutaj pisał, bo już coś o niej napisałem we wpisie poświęconym etyce i nie chcę się powtarzać. Jest ona jednak dobrym punktem wyjścia do interesującego nas tematu przyjaźni.
Na potrzeby tego wpisu można przyjąć, że wzorcowa przyjaźń jest relacją, w której przyjaciele troszczą się o siebie ze względu na samych siebie. Zaraz. Stop. Co on bredzi? Tłumacząc z polskiego na nasze, chcemy dobra dla naszego przyjaciela, ponieważ cenimy go jako osobę, a nie z powodu korzyści, na przykład materialnych, jakie przyjaźń z nim może nam dać. Zasadniczo Arystoteles wyróżnia trzy stopnie przyjaźni, a mianowicie przyjaźń hedonistyczną, utylitarystyczną i trzeci, najwyższy poziom, który możemy nazwać przyjaźnią altruistyczną, chociaż sam Arystoteles tej nazwy raczej nie używał. Przyjaźń hedonistyczna to taka relacja, gdzie podstawą jest przyjemność czerpana z obcowania z kimś. Spotykamy się z przyjacielem, spędzamy z nim czas, ponieważ daje nam to przyjemne doznania. Jest to najniższy, najbardziej egoistyczny model przyjaźni. Druga w kolejności jest przyjaźń utylitarystyczna. Ona też wynika z egoizmu i interesowności, ale w bardziej wyrafinowanej postaci. Relacja ta opiera się na pożytku. X jest moim przyjacielem, ponieważ jest to użyteczne, już nie tylko na poziomie przyjemności, lecz także na przykład z powodu koneksji, jakie X ma z wpływowymi osobistościami. Znajomość z nim może więc w jakiś realny sposób poprawić moją pozycję.
Ostatni typ przyjaźni wyróżniany przez Arystotelesa to ten, który dla uproszczenia nazwałem przyjaźnią altruistyczną. Tu relacja opiera Się na tym, że przyjaciele cenią siebie, jako osoby. Są dla siebie ważni, ze względu na cechy charakteru, a mówiąc językiem Arystotelesa, cnoty. Zdaniem filozofa przyjaciele mają wspólne cnoty i w związku z tym przyjaźń jest w zasadzie relacją przechodnią. Przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, bo z konieczności posiada te same cnoty. Tutaj oczywiście można wskazać na pewną naiwność Arystotelesa. Nie wziął on bowiem pod uwagę, że przecież nawet przy założeniu, że ludzie posiadają takie same najważniejsze cnoty, nie zabijają, nie kradną, nie oszukują, to przecież istnieje wiele pomniejszych cech charakteru i upodobań, które sprawiają, że przy uznaniu tych samych fundamentalnych wartości, grupa ludzi może się wewnętrznie bardzo różnić. Powiem więcej. Arystoteles chyba nie wziął pod uwagę, że to właśnie te obiektywnie mało znaczące cechy i upodobania, w dużej mierze decydują o nawiązaniu się przyjaźni. Nie mówię, że zawsze, ale w wielu przypadkach chyba tak. Oczywiście nie będę zadawał się ze złodziejem, oszustem, czy przestępcą. Podstawowe cnoty moralne są tutaj bardzo ważne, ale umówmy się, takie cnoty są wspólne dla miliardów ludzi na świecie, którzy gdyby ich zetknąć w jednym miejscu i czasie, najpewniej nie zostali by wszyscy przyjaciółmi, właśnie z powodu różnych indywidualnych upodobań. Dzielenie tych podstawowych cnót jest więc warunkiem koniecznym, lecz nie wystarczającym do zawiązania się przyjaźni. Dlatego uważam, że wspólnota najważniejszych cnót, nie musi warunkować, że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem. Z drugiej strony wcale nie jestem pewien, czy przyjaciele muszą być do siebie tak bardzo podobni, nawet pod kątem pewnych cnót, jak życzyłby sobie tego Arystoteles. Ostatecznie przecież w kimś może nas pociągać jakaś cecha, której sami nie posiadamy. Ta cecha może nam się podobać i to będzie punktem wspólnym między przyjaciółmi, ale przecież nie musimy jej mieć, na przykład z powodu jakiejś słabości charakteru.
Jeszcze jedną ciekawą kwestią u Arystotelesa jest samo rozgraniczenie na trzy wymienione wyżej typy przyjaźni. Czy rzeczywiście w praktyce da się je tak rozgraniczyć. Wydaje mi się, że na przykład nie da się siłą rzeczy rozdzielić definitywnie przyjaźni hedonistycznej i altruistycznej. Jeśli kogoś cenimy, siłą rzeczy czerpiemy przyjemność z przebywania z nim. W drugą stronę z kolei jest oczywiste, że przyjaźń oparta wyłącznie na przyjemności i niezawierająca żadnej dawki altruizmu, rozpadłaby się przy pierwszym kryzysie któregoś z przyjaciół, bo ten drugi nie uważałby, że istotą przyjaźni jest wytrwanie u boku przyjaciela także w chwilach ciężkich. A przecież to jest prawdziwą miarą przyjaźni. Weźmy jeszcze na warsztat przyjaźń utylitarystyczną. Ona również nie kłóci się moim zdaniem z altruistyczną, bo przecież pożytek, który wynosimy z przyjaźni nie musi mieć charakteru materialnego. Możemy na przykład wynosić z przyjaźni jakieś profity osobowościowe, po prostu stawać się lepszym człowiekiem. Wniosek? Myślę, że ani przyjaźń utylitarystyczna, ani hedonistyczna nie kłóci się z altruistyczną, przynajmniej radykalnie. Należy jednak pamiętać, że jeśli przyjaźń ma być prawdziwa i trwała, czynnik altruistyczny musi zawsze w niej być. Jeśli relacja zostanie oparta tylko na wymiernym pożytku, albo tylko na przyjemności i na niczym więcej, rozsypie się jak domek z kart przy pierwszym poważniejszym kryzysie. Być może właśnie tą zależność miał na myśli Arystoteles, mówiąc, że przyjaźń hedonistyczna i utylitarystyczna może ewoluować do altruistycznej.
Na koniec tego wpisu, który wcale nie okazał się taki krótki, chciałbym jeszcze zastanowić się moment nad cytatem zawartym w tytule wpisu.
Cytat.
"Mieć wielu przyjaciół, to nie mieć żadnego."
Koniec cytatu.
Osobiście dostrzegam w tych słowach pewną mądrość, nawet dużą mądrość, choć nie zgadzam się z nimi bezkrytycznie. Może się przecież zdarzyć, że ktoś będzie myślał, że ma wielu przyjaciół i większość z nich może się okazać pseudo przyjaciółmi. Nie wyklucza to jednak, że zdarzy się wśród tych wielu przynajmniej jeden, szczery przyjaciel.
Mogę się mimo to zgodzić ze słowami myśliciela o tyle, że jak wszyscy wiemy, przyjaciół nie ma się wielu. Przyjaciel to ktoś, do kogo mamy ogromne zaufanie, bardzo dobrze się z nim znamy i czujemy, wspieramy się z nim w trudnych momentach. Słowem przyjaciel to dla nas ktoś wyjątkowy. Możemy mieć kilka wyjątkowych osób wokół siebie, jeżeli mamy szczęście, ale jeśli ktoś szafuje słowem przyjaźń i nazywa przyjaciółmi wszystkich, których jakkolwiek zna, czy ma w znajomych na FB, to moim zdaniem czas się zastanowić, czy naprawdę rozumie sens słowa przyjaźń. Przyjaciel to ktoś wyjątkowy i chociaż kilka osób może być dla nas wyjątkowych na swój sposób, jeśli ktoś twierdzi, że wszyscy są dla niego wyjątkowi pod kątem relacji emocjonalnych, pytanie, czy w rzeczywistości, ktokolwiek dla niego taki jest.
Na tym chciałbym zakończyć to przynudzanie.
Zapraszam do dyskusji i do następnego wpisu.
Witajcie,
Dzisiejszy wpis będzie krótki, jak na mnie bardzo krótki, ale stwierdziłem, że tutaj to napiszę.
Po raz kolejny uderzyło mnie ostatnio to, że niektórzy ludzie nadal mają problem z rozgraniczaniem niepełnosprawności fizycznych i intelektualnych, mimo, że niepełnosprawni ruchowo, niewidomi, czy niesłyszący coraz częściej wychodzą w dzisiejszej dobie z domów, aktywnie się udzielają, normalnie się uczą, pracują i społeczeństwo powinno do tego przywyknąć. Ogólnie na własnym przykładzie mogę stwierdzić, że tak raczej jest, lecz zdarzają się wyjątki od tej reguły.
Jakkolwiek wśród moich znajomych, przyjaciół, wykładowców itd. jestem traktowany całkowicie normalnie, czasami irytuje mnie to, że osoby, które całkowicie mnie nie znają, są skłonne do wyciągania pochopnych, bezpodstawnych wniosków. Dowodem tego była sytuacja z ostatniego poniedziałku.
Ja nawet rozumiem, że jeśli idę z kimś pod rękę bez laski i jeszcze utykam, niektórzy mogą dedukować, że może sam się nie poruszam, bo coś ze mną nie tak intelektualnie, albo to jakaś niepełnosprawność sprzężona. Pokrętna dedukcja, ale niech będzie.
Żeby zapobiec takim domysłom, zawsze, nawet jeśli idę z przewodnikiem, noszę krótką białą laskę sygnalizacyjną. Jak widać, to także czasem nie wystarcza.
Wybraliśmy się z mamą na Hel. Ogólnie wyjazd uważam za udany. Spotkaliśmy się tam z moim wujkiem, który przyjechał na Wybrzeże z Warszawy, odwiedziliśmy wystawę paleontologiczną, którą zawsze odwiedzam, też dlatego, że człowiek, który ją prowadzi jest bardzo miły i inteligentny, i zawsze z nim ciekawie porozmawiam, tym bardziej, że oprócz paleontologii, interesuje się też filozofią.
Byliśmy również w Juracie pochodzić starymi ścieżkami, bo jeździłem tam przez wiele lat na wczasy z dziadkami i mam duży sentyment do tego miejsca.
No ale wracając do głównego tematu wpisu. Jesteśmy sobie na tym Helu w jakiejś knajpie, szukamy stolika i nagle jakiś mijany przez nas facet mówi pod moim adresem, chyba do dziecka: uważaj, bo tu chłopczyk chce przejść.
Cóż. Człowiek się uczy całe życie. Nie wiedziałem, że nadal jestem chłopczykiem. Już otwierałem usta, żeby powiedzieć temu facetowi, że ten chłopczyk za chwilę będzie miał 22 lata i studiuje, a dodatkowo całkiem nieźle słyszy, ale ugryzłem się w język. W sumie, skoro jestem chłopczykiem, to w dodatku z gigantyzmem. Jakoś nieczęsto spotykam zdrowych chłopczyków mających po metr 80 wzrostu. Może tamten pan częściej takich spotykał. 😀
W każdym razie, może to rodzaj przewrażliwienia, ale ja bardzo nie lubię, jak ktoś używa nadmiernie zdrobnień pod moim adresem, zwłaszcza, jeśli ten ktoś mnie w ogóle nie zna. Od razu myślę, że nie traktuje mnie poważnie.
To tyle, jeśli chodzi o dzisiejsze refleksje wieczorową porą.
Dobranoc i do następnego wpisu.
Mimochodem
Witajcie,
Nadszedł czas na kolejny awatar. Tym razem, jak w tytule, piosenka Anny Wyszkoni – mimochodem.
Jak zwykle tekst poniżej. Nad jego interpretacją nie będę się rozwodził, bo raczej jest przejrzysty w odbiorze, nie mniej jednak moim zdaniem skłania do refleksji i przemawia do mnie tym bardziej, że wyraża wiele z moich przemyśleń.
Jak zatrzymać mijający czas
bezpowrotnie?
Jak zamienić proste dźwięki dwa
w melodię?
Jak zachować kropli wina smak
w morzu wspomnień?
Jak zamienić wygaszony żar
w wielki ogień?
Tyle z życia dziś masz, tyle masz,
ile sam pozwolisz życiu sobie dać.
Cały świat, mimochodem, daje ci o sobie znać.
Tyle z tego dziś masz, tyle masz,
ile sam dla siebie chcesz od życia brać.
Cały świat, coraz mocniej, daje ci o sobie znać
każdego dnia.
Jak rozpalić w oczach dawny blask
znikający?
Jak zatrzymać morze złotych gwiazd
spadających?
Jak zawrócić rozpędzony świat
ze złej drogi.
Wyobrazić sobie słońca żar
w niepogodę?
Tyle z życia dziś masz, tyle masz,
ile sam pozwolisz życiu sobie dać.
Cały świat, mimochodem, daje ci o sobie znać.
Tyle z tego dziś masz, tyle masz,
ile sam dla siebie chcesz od życia brać.
Cały świat, coraz mocniej, daje ci o sobie znać
każdego dnia
Tyle z życia dziś masz (tyle masz.
Tyle masz Tyle masz,
ile sam dla siebie chcesz od życia brać.
(Ile sam pozwolisz dać.
Cały świat (cały świat,
Coraz mocniej, daje ci o sobie znać,
każdego dnia.
Witajcie,
To, z czym dzisiaj do was przychodzę, miało miejsce w ostatni piątek. Zacznę może od tego, że w zeszłym tygodniu byłem na jednym zjeździe pod Kielcami. Wyjazd był wspaniały, może jeszcze opowiem o nim szerzej, jak będę dysponował większą ilością wolnego czasu. Oprócz Kielc zachaczyłem też o Warszawę, gdzie jak już wiecie z jej bloga, spotkałem się z Angeliką. Wracając do Kielc. Miałem tam okazję wygłosić wykład pod tytułem refleksyjne oblicza fantastyki. Podobnie, jak moje wystąpienie o oswajaniu filozofii i ten wykład uwieczniłem na nagraniu, celem przeprowadzenia jego krytycznej analizy. Przeszedł ją na tyle dobrze, że zdecydowałem się nim z wami podzielić. Osobiście jestem z niego całkiem zadowolony, chociaż oczywiście pewne rzeczy mogłem powiedzieć inaczej, a pewne też dodać, ale na to drugie właściwie nie miałem czasu. I tak już mnie popędzali, co nawet się uwieczniło. Szkoda, bo niektóre wątki wymagały by rozwinięcia. No mówi się trudno. Nie przedłużając, w następnym wpisie wykład. Jestem ciekaw waszej opinii, tym bardziej, że wielu czytelników tego bloga w fantastyce siedzi. Zachęcam do komentowania.
Witajcie,
Dzisiejszy wpis będzie pewnie dość krótki, ale muszę wywiązać się z obietnicy, którą złożyłem w jednym z komentarzy na blogu Dawida. 🙂
Zgodnie z tytułem wpisu, powiem tu kilka słów na temat mojej wycieczki do Lublina. Tydzień filozoficzny odbył się w dniach szesnasty dwudziesty kwietnia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wyjazd na niego był wspierany przez uczelnię, ale w dużej mierze była to inicjatywa studencka. Ja byłem na trzech pierwszych dniach wydarzenia, a w czwartek rano wracałem z wykładowcami samochodem. Była to dla mnie wycieczka o tyle ważna, że pierwszy raz pojechałem tak daleko bez nikogo z rodziny, a tylko ze znajomymi i wykładowcami. Sam wyjazd był bardzo udany. Do lublina pojechałem pociągiem z jednym wykładowcą i dwoma kolegami z roku. Cała podróż, łącznie z jedną przesiadką w Warszawie, trwała jakieś osiem godzin. I właśnie w związku z tą przesiadką zetknąłem się z nieżyczliwością pewnej pani konduktor. Cała sprawa oparła się na tym, że na rzeczoną przesiadkę w warszawie mieliśmy około sześciu minut. To bardzo mało, zważywszy dodatkowo na moją niepełnosprawność, również ruchową, z racji której poruszam się trochę wolniej.
Niestety nie mieliśmy specjalnie do wyboru innych połączeń z Lublinem. Zadzwoniliśmy jednak na dworzec w warszawie i tam dowiedzieliśmy się, że w przypadku przejazdów osób niepełnosprawnych jest podobno możliwość przytrzymania drugiego pociągu, żeby niepełnosprawny mógł spokojnie się przesiąść, ale trzeba to zgłosić do kierownika pociągu.
Oto, co z kolegą usłyszeliśmy od pani konduktor, kiedy próbowaliśmy jej zgłosić sprawę.
Jeśli pociąg się nie opóźni, to ja nic nie zrobię. Mogę spróbować to zgłosić, ale pan na własną odpowiedzialność wybrał sobie takie połączenie.
No cóż. Nie byłoby to może takie niegrzeczne, gdyby nie antypatyczny ton, jakim to powiedziała i sprzeczne z jej słowami informacje, które dostaliśmy na dworcu.
Na szczęście mimo wszystko przesiadka się udała, bo pociąg do warszawy przyjechał nawet dwie minuty przed czasem.
W samym lublinie było bardzo fajnie. Cała nasza grupa studencka, czyli około siedemnastu osób, zakwaterowała się w hostelu jakieś piętnaście minut spacerkiem od uniwersytetu. Sam hostel był dość mały, dzięki czemu wynajmowaliśmy go w całości i nie musieliśmy martwić się, że jacyś obcy się nam kręcą w pobliżu. Sam układ budynku też był przyjazny z mojego punktu widzenia. Wszystkie pomieszczenia, łazienki, kuchnia, pokoje, znajdowały się relatywnie blisko siebie i co ważne, na jednym poziomie, więc nigdzie nie było potencjalnie niebezpiecznych schodów.
Jeśli chodzi o wykłady, bo jak już wspominałem na blogu Dawida, tydzień miał formę otwartej konferencji, te, na których byłem, okazały się w większości bardzo ciekawe, zwłaszcza z mojego punktu widzenia. Odbyła się więc debata blaski i cienie naturalizmu, druga o statusie umysłu, chociażby w stosunku do ciała, był wykład o filozofii jako poszukiwaniu porządku i o samopoznaniu w ujęciu potocznym, naukowym i filozoficznym. Nawiasem mówiąc, te dwa wykłady były jak dla mnie najmniej fascynujące ze względu na sposób ich przeprowadzenia. Bardzo ciekawe były natomiast wystąpienia dotyczące powstania życia, umysłów zwierząt, umysłów dzieci, związków pomiędzy filozofią, a fizyką kwantową, czy tego, co może robić filozof w laboratorium uczonego. Żeby było ciekawiej, wykład o filozofie w laboratorium prowadził polski fizyk, który jeśli jego badania się potwierdzą, znalazł dowody naukowe na to, że wielki wybuch wcale nie musiał być początkiem wszechświata.
Interesująca była też prelekcja pod tytułem, czy geny determinują nasze życie.
To, co z wykładów niestety mnie ominęło, to na przykład wykład z etyki o Interpłciowości, a także drugi, czy nauki przyrodnicze dopuszczają istnienie boga w świecie.
Były też inne wystąpienia, których niestety nie dałem rady wysłuchać na żywo, ale na szczęście mogę to jeszcze nadrobić, ponieważ wszystkie wykłady są nagrane i udostępnione na youtube. Jeśli kogoś by to interesowało, wystarczy wpisać LX tydzień filozoficzny i cała transmisja powinna wyskoczyć.
Teraz może jeszcze powiem, co na tygodniu mi się nie podobało, bo chociaż takich rzeczy było mało, to jednak coś się znajdzie.
Nie podobało mi się na przykład, że za każdym razem, kiedy po jakimś wykładzie były pytania z Sali, to zawsze do głosu dopuszczano najpierw profesorów i doktorów, przez co żaden student praktycznie nie miał szans się przebić, a szkoda, bo rzadko nadarza się okazja, żeby wymienić uwagi z tak znaczącymi ludźmi w polskim środowisku filozoficznym, jacy byli na tygodniu.
Kończąc ten wpis, który jednak nieco się wydłużył, chciałbym jeszcze powiedzieć słowo o tym, jak technicznie radziłem sobie podczas wycieczki. Radziłem sobie całkiem dobrze, a to w dużej mierze dzięki moim kolegom ze studiów, którzy zawsze, kiedy było trzeba, służyli mi pomocą. Jednocześnie traktowali mnie całkowicie na równi ze wszystkimi innymi, więc nie czułem się wśród nich w najmniejszym stopniu wyobcowany. Zresztą to właściwie dzięki ich postawie zdecydowałem się ostatecznie na ten wyjazd. Na początku miałem pewne wątpliwości, ale znajomi powiedzieli mi, że mam jechać, że oni mi pomogą ze wszystkim, z czym będzie trzeba i rzeczywiście tak było.
I z tego miejsca jeszcze raz im za to dziękuję. Przez to, że tak się ze wszystkimi zintegrowałem, wyjazd był bardzo udany również towarzysko. Praktycznie codziennie siedzieliśmy do czwartej nad ranem, albo dłużej i rozmawialiśmy na wiele różnych tematów. Niektóre były poważne, niektóre zabawne. Co się w pewnych momentach naśmiałem, to moje. Z tych wszystkich względów, długo będę wspominał ten wyjazd, oczywiście jak najbardziej pozytywnie.
Na tym kończę ten przydługi wpis i oczywiście zapraszam do komentowania.
Pragnienie bliskości
Witajcie,
Ostatnio w wyniku pewnych wydarzeń i refleksji naszło mnie, żeby napisać taki wiersz. Może skłoni do przemyśleń i oczywiście wszelkie komentarze mile widziane.
Pragnienie bliskości
Na życia zegarze upływa kolejna godzina. Pewien etap się kończy. Pewien się zaczyna. W teraźniejszości przyszłość z przeszłością się styka. Wszystko wokół się zmienia. Nas również to dotyka. Żaden kolejny dzień nie jest takim samym. Raz z kimś to znów samotnie na scenie życia gramy. I choć każdy chciałby w tej grze partnera mieć swojego, czasami długo czeka na tego odpowiedniego.
Dumało nad tym od wieków pokoleń bardzo wiele. Dumali ludzie prości. Dumali myśliciele. Zastanawiali się oni nad fenomenem miłości, nad tym, że każdy z nas potrzebuje bliskości.
Fenomen ten tajemniczy od wieków rozważany, mimo to pozostaje do dziś nie zrozumiany, bo choć daje podstawę rozlicznym dylematom, odwiecznie i wytrwale wymyka się schematom. Miłość. Potężne uczucie. Nosi wiele imion, czasami będąc płaczu to znów radości przyczyną. W jednej chwili euforią wypełnić ciebie umie, by już w następnym momencie pogrążyć cię w zadumie.
Zmienna jak kameleon, przywdziewa różne szaty. Dziś jest w stroju żałobnym. Jutro znów biesiadnym.
Kiedy jest szczęśliwa, chodzisz w chmurach z głową. Jeśli masz mniej szczęścia, spotkasz się z odmową. Wówczas się zastanawiasz, co jest jej przyczyną i czy wynik taki mógł być twoją winą. Dumasz, czy relacja z obiektem twoich westchnień przetrwa taką próbę, czy przestanie istnieć?
Czasami również pokochasz niewłaściwą osobę i dopiero później zdasz z tego sprawę sobie. I choćbyś bił się w piersi, błędów przeszłości nie zmażesz, gdy ten, z którym się zwiążesz, niegodnym się okaże.
A skąd to uczucie pochodzi, oto pytanie wielkie, przekraczające od wieków ludzkie domysły wszelkie. Jest dziełem mechanizmu doboru naturalnego, a może stanowi efekt czegoś znacznie głębszego.
A trzeba jeszcze pamiętać. Miłości paleta jest liczna i tylko jednym z jej odcieni jest ta romantyczna.
Trwalsza od niej znacznie miłość rodzicielska, a także całkiem odmienna miłość przyjacielska. Jak bowiem wynika ze Stagiryty mądrości, przyjaźń to też pewien rodzaj miłości.
Wszystkie rodzaje miłości bywają dla nas oparciem. W trudnych chwilach obecność bliskich stanowi dla nas wsparcie.
W uczuciu tym okres szczęścia z rozpaczą się przeplata, gdy ci, których kochamy, odchodzą z tego świata. W pewnym jednak sensie życie tych osób jest wieczne, bo choć odeszły na zawsze, są w naszych sercach obecne.
Mimo zatem, że miłość posiada rozliczne odcienie, człowiek jej pozbawiony byłby swoim cieniem.
Witajcie,
W jednym z komentarzy na tym blogu zapowiedziałem ostatnio, że pokażę wam, jak mniej więcej wygądają
prelekcje o paleontologii i filozofii, których udzielam, kiedy nadarzy się okazja. W następnym wpisie
zaprezentuję wam, zgodnie z tytułem tego wpisu, treść mojego wystąpienia oswoić filozofię. W zasadzie
to, co wtedy powiedziałem, nie różni się specjalnie od informacji zawartych we wpisie o tym, czym jest filozofia,
chociaż oczywiście jakieś różnice są. Życzę miłego odsłuchu i zapraszam do komentowania. Jestem ciekaw
waszych opinii.
Do następnego wpisu.